wtorek, 30 czerwca 2020

Zapisek 130. 


Od kilku dni jesteśmy w ferworze pakowania. To znaczy nawet nie pakowania, bo to zrobi firma przeprowadzkowa, ale sortowania, porządkowania, wyrzucania. Boszsz, jak ja uwielbiam wyrzucać! Chyba nawet bardziej niż kupować. Pozbywając się rzeczy robię wszak miejsce na nowe i znów mogę kupować ;) Jestem wzorcowym konsumentem, to przez takich jak ja ten świat zmierza ku zagładzie. Wiem, wiem..., ale też trochę mijam się z prawdą, bo wcale nie wyrzucam. Oddaję innym. Część niepotrzebnych nam już rzeczy wybrały siebie moje koleżanki, ale większość wzięła Pani Kasia - nauczycielka Robiego z polskiej szkoły - za co jestem jej przeogromnie wdzięczna. Jakby mi zdjęła jakiś ciężar z serca, a to przecież nie z serca, a z szafy. 
Kasia jest mistrzynią recyklingu i bazą przerzutową wszelkich dóbr z drugiej ręki. Zna osoby w potrzebie, albo osoby które znają takie osoby. albo z różnych szpargałów i dupereli potrafi z dzieciakami w szkole wyczarować rękodzieło. Skarb, nie kobieta! Nie dość, że uwolniła mnie od konsumpcyjnego wyrzutu sumienia, to jeszcze dała poczucie, że robię dobry uczynek. Powiem szczerze, że to był jeden z najpiękniejszych wieczorów w Zagrzebiu:))  


przed...

...po





piątek, 26 czerwca 2020


Zapisek 129.

Na zakończenie naszej sentymentalno-pożegnalnej podróży po Chorwacji wylądowaliśmy na Hvarze. Byliśmy tam rok temu, tylko z innej strony. Teraz stacjonowaliśmy w Ivan Dolac – typowej nadmorskiej mieścince, gdzie są li i jedynie kwatery do wynajęcia. Nawet już się trochę ludzi zjechało, w naszym domu np. gościli również państwo z Ursynowa. Ale mimo wszystko jeszcze nie było tłoku, całe szczęście.
Pamiętam, że w zeszłym roku Hvar skradł mi serca, a teraz – jakoś tak bez szału. Może w odniesieniu do intrygująco fikuśnych Elafitów wydawał się zbyt duży i zwyczajny? A może – jak twierdzi Włodek – lepiej nie wracać w te same miejsca.
Ale skłamałbym pisząc, że nie było fajnie. W Chorwacji wszędzie jest fajnie😊 Trochę się pokąpaliśmy, choć woda była zimniejsza niż na Lopudzie. Trochę powspinaliśmy. Hvar jest dość górzysty i łatwo sobie wynaleźć tu trasy na mniejszy lub większy trekking. Niedaleko nas była miejscowość Sv Nedjela, a nad nią, w zboczu masywnej góry, całkiem okazała grota. I w niedzielę się tam wybraliśmy. Nie był to jakiś wielki wyczyn, raptem z 40 minut pod górę, ale i tak można się zasapać. W grocie jest stara kapliczka, dzwon, Matka Boska ukryta w krzakach, która nagle się objawia i każdy może przeżyć swój mały cud. A po drodze cudne widoki, winnice i monumentalne skały.
Jeszcze mieliśmy śmieszną przygodę w tunelu. Tam jest taki tunel jednokierunkowy, ze światłami na wjeździe, które chyba się zepsuły i z dwóch stron świeciły na żółto. Auta więc wjeżdżały, dopóki się w środku nie spotkały maską w maskę. Zrobił się mały zator, trwały negocjacje, kto ma najbliżej do mijanki, bo przecież nie tak łatwo się wycofać tyłem. Zwłaszcza, jeśli jest się polskim mercedesem z trzema nobliwymi paniami w środku, który chyba najbardziej wszystkich zblokował. Po naszej stronie w tunelu byli prawie sami miejscowi. Powysiadali z samochodów, popatrzyli, rzucili się w objęcia znajomym, po czym wyjęli sobie piwko i radośnie poczekali, aż sytuacja się rozładuje. Kocham ten luz! Wiem, łatwo mi mówić, bo to nie ja musiałam cofać w ciemnym, wąskim tunelu. Chociaż po piwku… myślę, że bym dała radę!
Z Hvaru wracaliśmy promem przez Split, gdzie nastąpiła już prawdziwa inwazja naszych rodaków. Zniesienie kwarantanny w Polsce spowodowało chyba masowe migracje, do Chorwacji głównie. W Splicie co krok słyszeliśmy polską mowę. Czyli wakacje się zaczęły. A nasze skończyły, przynajmniej te chorwackie. Czas się brać za pakowanie…














będziemy tęsknić...







czwartek, 25 czerwca 2020



Zapisek 128.

Z Dubrownika popłynęliśmy na Elafity (Wyspy Elafickie). To taki niewielki archipelag, morskie przedmurze miasta można by rzec. Płynie się małym promem, tylko dla pieszych, bo na wysepkach brak dróg wystarczająco szerokich, by jeździć po nich autem. Nie muszę dodawać, że na promie tłoku nie było – ot, kilkoro tubylców, jeden turysta z hulajnogą i my – tylko w trójkę, bo nasi polscy przyjaciele musieli już zmierzać powoli w stronę domu. 
Na początek wybraliśmy wyspę Koločep (z włoska zwaną Kalamotą). Jeju, kto wymyśla te nazwy?! Spędziliśmy tam dwie noce i mniej więcej dopiero po tym czasie udało mi się zapamiętać, gdzie właściwie jestem. Zadomowiliśmy się tam natomiast błyskawicznie. Wysepka jest naprawdę mała, liczy sobie raptem 150 mieszkańców, ma jeden sklep, jedną czynną kawiarnię i jedną restaurację, ale za to bardzo wykwintną i bardzo drogą. Gości na całej wyspie, takich jak my, było może z pięcioro. Mieszkaliśmy sobie jak na wsi, u miłej starszej pani, która wraz z mężem głównie pieliła ogródek albo łuskała fasolę, a w międzyczasie piekła chlebki i ciasta, którymi nas z radością częstowała. Włodek szlifował swój chorwacki z każdą napotkaną osobą i po kilku godzinach kojarzyliśmy już mniej więcej kto jest kim i jak wygląda wyspiarki rytm dnia. Główną rolę moim zdaniem odgrywała szefowa sklepu -  wszędzie było jej pełno (tym bardziej, że sklep przez lwią część dnia był zamknięty). Możliwe co prawda, że wszyscy tam są spokrewnieni i to były jej siostry i kuzynki, na które ciągle się gdzieś natykałam. Czas liczył się od promu do promu, który pływa kilka razy dziennie między poszczególnymi wyspami a Dubrownikiem i zawsze obwieszcza swoje przybycie gromkim trąbieniem. Życie towarzyskie koncentrowało się natomiast w kawiarni na nabrzeżu i pod sklepem. W restauracji Villa Ruža, malowniczo położnej na urwistym cyplu, nie spotkalimsy żadnych innych gości. W normalnym sezonie musi tu być zupełnie inaczej, tłoczniej i gwarniej, jest nawet całkiem spory hotel, zapewne pełen gości. Ale teraz – wszędzie niesamowicie pusto, czasem aż straszno. Miałam takie dziwne poczucie, że jesteśmy w jakimś niebycie czasowym, w momencie, którego po prostu nie ma – bo blogiem a prawdą, czegoś takiego nigdy nie było i nie ma prawa być: lato, Chorwacja i zero turystów. I cała ta rzeczywistość, nie dość że pusta, to jeszcze jest taka zagubiona, jakby nie wiedziała, jak się zachować w obliczu nowej sytuacji. To było dość niesamowite wrażenie. A Koločep jeszcze to dodatkowo potęgował opuszczonymi domostwami, ruinami starych kościółków albo zapadniętymi drogami, na które się co i rusz natykaliśmy wędrując po wyspie. Wymarzone tło na jakiś soczysty kryminał albo krwisty horror. Nawet płomienny romans dobrze by się tu wpisał…
Podobnie zresztą na Lopudzie. Tam też wylądowaliśmy na dwie noce, mieliśmy super apartament przy samym morzu, nad kawiarnio-restauracją, w centrum miasteczka. Czy też raczej wioseczki. Lopud ma nieco więcej mieszkańców niż Koločep, bo jakieś 250 i jest najbardziej rozwinięty turystycznie ze wszystkich Elafitów. W sezonie bywa tu podobno do tysiąca turystów. My w tym roku byliśmy pierwsi u naszych gospodarzy. A na drzwiach do największego hotelu (naprawdę dużego) wciąż wisiała kartka, że „zamknięte na zimę”.
Na wyspie było kilka niesamowitych miejsc, proszących się o dobry scenariusz. Np. pokaźnych rozmiarów Grand Hotel, otoczony palmowym gajem, tuż przy nadmorskiej rivie i w sąsiedztwie klimatycznego starego kościółka. A przy tym kompletnie opuszczony, zapyziały, porośnięty już dziką roślinnością. Świetność przeżywał chyba w latach 70-80tych XX w, a potem przyszła wojna lat 90. i wszystko popadło w ruinę. Dlaczego nikt go nie kupił, nie odbudował? Tym bardziej, że ma super lokalizację, a teraz – jeśli chce się coś pobudować na Lopudzie – trzeba wyrywać koparkami kawałek miejsca ze stromego kamienistego zbocza. Pewnie jakieś sprawy majątkowo-prawne stanęły na przeszkodzie reanimacji Grand Hotelu i teraz jego grand trup straszy w środku kurortu. W pobliżu jest jeszcze opuszczony dom, bez dachu, cały jakby wypalony w środku. I stary park, w XIX-wiecznym stylu, który dla nas wyglądał jak ogród botaniczny, ze swym bogactwem tropikalnych roślin, które tu rosną sobie dziarsko, niemal jak chwasty. Ciekawostką są dwie największe na świecie pinie. 
Popularną atrakcją Lopudu jest jeszcze plaża Šunj, na południu wyspy. Idzie się tam jakieś pół godziny, między innymi leśnym wąskim jarem. Leniuchy mogą jednak wynająć elektrycznego melexa i podjechać wąską dróżką asfaltową. Jedyny prawdziwy samochód jaki widzieliśmy, to strażacki wóz osobowy. Plaża nie jest zbyt duża, ale na szczęście znów byliśmy prawie sami, więc było miło. Trochę niepokojące wrażenie robiły opuszczone bary, puste leżaki, porzucone rowery wodne i ogólnie lekki nieład, a nawet syf. Jak sceneria z jakiegoś filmu postapokaliptycznego. Ale lepsze to, niż tłumy, które zwykle tu plażują w zdrowej rzeczywistości. Znów mam poczucie winy, że w głębi duszy jestem wdzięczna wirusowi za unikatowe doznania.   
Zrobiliśmy jeszcze krótką wycieczkę na trzecią wyspę archipelagu – Šipan, największą, ale też najmniej spektakularną turystycznie. Tam już były drogi i nawet jeździły małe autobusiki. Zjedliśmy pyszną rybę i wróciliśmy na Lopud.
Elafity są warte grzechu, zdecydowanie. I warte jakiejś ciekawej opowieści, której akcja mogłaby się tu rozegrać. Najlepiej w czasach pandemii oczywiście. Ech, gdybym tylko miała pomysł na zgrabną fabułę… 


Koločep

















Lopud























  

poniedziałek, 15 czerwca 2020

Zapisek 127.

Dubrownik - to jest nasze miasto! Mocno wplecione w nasze - nie moje, nie jego, ale nasze właśnie - losy. Tu trzynaście lat temu przyjęłam pierścień i powiedziałam tak, a Włodek - jak twierdzi - odetchnął z ulgą;) I tu po tych trzynastu latach zgodnie stwierdziliśmy, że to był bardzo dobry wybór: i żony, i męża, i miejsca na zaręczyny! Nasza ławeczka pod latarnią, na końcu wysuniętego w morze pirsu ciągle stoi i oczywiście nie omieszkaliśmy się tam obfotografować, teraz już w trójkę. Choć Robi był nieco sceptyczny i chyba nie rozumiał skąd to całe wzruszenie, przejęcie i egzaltacja.    
Od czasu tamtego romantycznego wieczoru przed laty nie byliśmy w Dubrowniku i wreszcie teraz, na zakończenie naszej chorwackiej przygody, znowu udało nam się tu dotrzeć. I znowu było niesamowicie i wyjątkowo. 
Po pierwsze dlatego, że przyjechali z nami goście z Polski. Agnieszka i Marek (aka Stepa), nie zważając na zamknięte granice (tu i ówdzie) oraz ogólny popandemiczny chaos, przejechali brawurowo pół Europy, żeby się z nami spotkać najpierw w Zagrzebiu, a potem razem ruszyć na południe. W międzyczasie Polska otworzyła granice i zniosła kwarantannę dla przyjeżdżających, więc to była z ich strony bardzo słuszna decyzja. Wychodzi na to, że wszystkie decyzje związane z Dubrownikiem są jak najlepsze:)   
Spędziliśmy razem cztery cudne i bardzo śmieszne dni, za co jesteśmy naszym drogim kompanom przeogromnie wdzięczni! Rezydowaliśmy w luksuśnym hotelu na przedmieściach miasta, trochę siedząc w basenie, ale jednak bardziej kręcąc się po okolicy. Czas był niezwykły, bo wszędzie oczywiście pustki, jakich nikt tu nie pamięta chyba od czasu wojny. Pusty Dubrownik, to brzmi jak oksymoron! Tymczasem to się dzieje - miasto jest wyludnione, wyciszone, spokojne jak nigdy. No dobra, trochę ludzi było, to był jednak długi weekend. Ale w porównaniu z tym, co pamiętam sprzed lat, co słyszałam i co widziałam na zdjęciach, to naprawdę kręciły się tu tylko jakieś niedobitki. I to w zasadzie jedynie po głównej ulicy, w bocznych uliczkach praktycznie nikogo. Prawie jak wiadomo robi jednak różnicę, dlatego niektórzy (czyt. Stepa i Aga) zdecydowali się zawitać na starówkę o wschodzie słońca, kiedy w mieście spotkać można już naprawdę tylko koty. 
Ale i w późniejszych porach było całkiem miło. Z zapałem korzystaliśmy więc z okazji podziwiając i fotografując Dubrownik w pełnej krasie, niezasłonięty przez tłumy. Ostatnimi czasy były one jeszcze dodatkowo spotęgowane przez fanów „Gry o tron”. Śmialiśmy się, że ten serial rozpisał w zasadzie na nowo dzieje miasta. Ludzie większą wagę przywiązują do miejsc, gdzie kręcono poszczególne sceny, niż do autentycznych wydarzeń historycznych czy zabytków. Sama z przejęciem poszukiwałam serialowych scenerii i nie omieszkałam sfotografować się na tronie Siedmiu Królestw. I doprawdy dziwię się, że ktoś jeszcze kwestionuje istnienie smoków;) 
Tron, o którym mowa, stoi sobie w opactwie na wyspie Lokrum. Z naszego „zaręczynowego” portu to jakieś 15 minut łódką. O dziwo, było nawet tłoczno, ale na wyspie całe towarzystwo gdzieś się dyskretnie rozpierzchło. Było sielsko, anielsko i rześko, bo wreszcie przekąpaliśmy się w morzu. Bosko! I pusto. 
Niestety, naszych zachwytów nie podzielają miejscowi, którzy z turystyki żyją. Większość hoteli jeszcze zamknięta na cztery spusty, w naszym było może ze 20 osób (na kilkaset dostępnych miejsc). W Dubrowniku otwarte są tylko nieliczne knajpki, gros  lokali i sklepików z turystycznym badziewiem pozamykana. Dzisiaj przyleciał pierwszy samolot z zagranicy, z Łotwy. A normalnie w sezonie (czyli już teraz) latało ich około 100 dziennie. Co to będzie? Naprawdę czasem łatwiej uwierzyć w fikcję z „Gry o tron”, niż w to, co się teraz dzieje.  
Ale jeśli mam być szczera, to bardzo się cieszę, że było nam dane odwiedzić Dubrownik - Nasz Dubrownik - w tym przedziwnym czasie. Przewędrowaliśmy te uliczki, mury miejskie i zakamarki w tę i z powrotem, czując się jak wybrańcy losu, dla których miasto specjalnie otworzyło swe podwoje. Nasiąknęłam niepowtarzalną, romantyczno-monumentalną atmosferą tego miejsca i utwierdziłam się w decyzji sprzed trzynastu lat. Tamto „tak” jest wciąż niezłomne i zuchwałe, niczym twierdza Dubrownik i wciąż przynosi tyle wrażeń, radości i zachwytów, co wizyta w tym mieście. Ogólnie - polecam!:)) 



ławka zaręczynowa 






jeszcze chwila i wszystko zarośnie...  




Cavtat 

bladym świtem (fot. Stepa)
fot. też Stepa, też raniutko

gra...

...o tron


fot. Aga tym razem