piątek, 25 maja 2018


Zapisek 28.

Podczas, gdy ja balowałam w Warszawie, Włodek z Robim i swoimi rodzicami wojażowali po Słowenii, zwiedzając nadmorski Piran i okolice. Foto-relacja z tej wyprawy (made by Tata Włodka i Włodek) poniżej :)




















Zapisek 27.

Podczas gdy rodzina ruszyła na kolejną wycieczkę (tym razem do Piranu w Słowenii), ja się odłączyłam i na cały weekend poleciałam do Warszawy. Okazja była szczególna – okrągłe urodziny mojej Mamy. Przyleciał też mój brat, ale co najważniejsze – wszystko było zorganizowane w tajemnicy przed Jubilatką i zaplanowane jako urodzinowa niespodzianka. Wtajemniczony był Tata, bo musieliśmy mieć pewność, że rodzice nigdzie sobie akurat w tym czasie nie wyjadą.
Uff, wszystko się udało wyśmienicie, ale powiem Wam – nigdy więcej niespodzianek dla mojej Mamy! Namęczyliśmy się wszyscy okropnie budując jakieś piętrowe kłamstwa, ściemy i wykręty. Współczuję wszystkim, żyjącym w nieszczerości. Nas jeden sekretny tydzień prawie wykończył. Z Mamą nie jest łatwo, o nie! Musi wszystko wiedzieć, szczegółowo dopytać i nie zadowala się zdawkowym mruknięciem. W ostatniej chwili plan prawie się rypnął, gdy ojciec – który wyjechał po mnie i Piotrka na lotnisko – odruchowo chciał zadzwonić do mamuśki, że oba samoloty są opóźnione! Na szczęście w porę się zreflektował i koniec końców pojawiliśmy się w drzwiach na Ursynowie z tortem i kwiatami, ku totalnemu osłupieniu naszej rodzicielki. Ale też wzbudzając oczywiście wielką radość. Wbrew naszym obawom absolutnie niczego się nie domyślała i choć lekki niepokój wzbudził w niej Tata, który dzień wcześniej starannie odkurzył mieszkanie, a rano jeszcze wyszorował łazienkę, to jednak w żaden sposób nie powiązała tego z naszym ewentualnym objawieniem się na jej urodzinach. Był szok!
Spędziliśmy razem prawie dwa pełne dni i było FANTASTYCZNIE! Dawno się tak wszyscy nie spłakaliśmy – ale bynajmniej nie ze wzruszenia czy coś – ze śmiechu 😊 O rany, w życiu bym nie pomyślała, że można się tak ubawić wyłącznie z rodzicami i bratem, w dodatku na tak statecznych urodzinach. Ale można, wierzcie mi. Odjechaną mam rodzinkę, ale najwspanialszą na świecie! 100 lat!!!





krótka instrukcja otwierania szampana


za dużo szampana...

...i oficjalne do albumu


jak szaleć, to szaleć - dwie lemoniady na czwórkę! 

mniam!



Zapisek 26.

W kolejny majowy weekend ruszyliśmy wraz z rodzicami na Cres – jedną z chorwackich wysp. Z Zagrzebia nie jest tam aż tak masakrycznie daleko, więc wycieczka w sam raz na sobotę i niedzielę. Cres, to coś dla miłośników przyrody i dzikiej natury, choć oczywiście bez przesady – nie jest to Afryka, ani nawet Białowieża. Ale są tu na przykład sępy. I mnóstwo szlaków do mniej lub bardzie wyczerpujących wędrówek. I piękna linia brzegowa. „Cres – no stress” głosi miejscowe porzekadło.
Hitem wyjazdu były dwie malownicze plaże, do których droga wiodła stromo w dół, a z powrotem… no cóż, mięśnie bolały jeszcze długo. Jedna z tych plaż leży u podnóża miasteczka Lubenice, które wznosi się wysoko na skalistym brzegu wyspy. Schodząc w dół, częściowo przez las, a trochę ślizgając się po kamiennych gruzowiskach, doszliśmy po jakiejś godzinie do cudnej zatoczki z prawie pustą plażą, bo chętnych na ten trekking nie było zbyt wielu. W lecie jest pewnie inaczej i ta rajska enklawa może się zamienić w przeludniony koszmar. Dlatego do Chorwacji najlepiej wiosną. Jako jedyna z rodziny wykąpałam się tam w krystalicznie czystej i lodowatej wodzie, tym samym oficjalnie rozpoczynając sezon letni i dowodząc, kto jest najodważniejszy.
Na kolejnej plaży – Mali Bok – dołączył do mnie syn. Tam też było uroczo pusto, choć zejście do zatoczki było dużo krótsze, ale za to bardziej strome. I nad głowami krążyły sępy. Może niektórzy padają po drodze? My szczęśliwie nie staliśmy się niczyją przekąską, za to sami zakąszaliśmy z apetytem po intensywnej wspinaczce.