Zapisek 2.
W ramach projektu „Chorwacja na weekend” odwiedziliśmy wyspę Rab. Z
Zagrzebia to raptem jakieś trzy godzinki autem, choć w wakacje może być
trudniej – całe miasto w piątek po południu wyjeżdża nad morze. Trochę się więc
poblokowało na wylotówkach, ale Włodek jak to Włodek, wynalazł oczywiście taką
drogę, o której nawet lokalesi nie wiedzą i płynnym łukiem ominęliśmy cały
korek. Jak on to robi? Pojęcia nie mam, taki dar 😊
Żeby się dostać na wyspę, trzeba jeszcze w miarę sprawnie załapać się na
prom, który na szczęście (przynajmniej w wakacje) pływa co 15-20 minut, więc
nie czekaliśmy zbyt długo.
Rab od strony lądu wygląda na kompletnie opuszczony, skalisty i bezludny i
przez chwile miałam wątpliwości, czy aby na pewno dobrze płyniemy. Ale głębiej
jest już więcej życia i zieleni, a także kilka malowniczych miasteczek i
piaszczystych plaż. Od tygodnia bardzo się na to plażowanie i kąpanie
nastawiałam, sprawdzałam pogodę i niepokoiłam, czy woda będzie jeszcze ciepła,
by ostatecznie rankiem w hotelu zorientować się, że zapomniałam kostiumu! A że
plaży dla nudystów akurat nie było, pół dnia zeszło na poszukiwaniach stroju
kąpielowego dla mnie. Nie, żebym była jakoś szczególnie wymagająca – po prostu
nic nie było! W końcu w jakimś nobliwym butiku dla pań mocno dojrzałych,
znalazłam stosowne bikini i ruszyliśmy na plażę. Najbardziej polecaną,
piaszczystą i jak się łatwo domyśleć, też najbardziej obleganą. A poza tym
otoczoną straganami z kostiumami do wyboru, do koloru…
Na zatłoczonej i rozpalonej słońcem plaży urzekły nas parasole z sejfem. Co
prawda, kiedy uiściliśmy wymaganą opłatę, niewiele już nam zostało, żeby do
tego sejfu schować, ale cóż – tanio już było, a teraz Europa 😊 Woda też okazała się
bardziej europejska, niż tropikalna, choć Włodek twierdził, że i tak jest
najcieplejsza z tych, które do tej pory miał okazję testować w Chorwacji. No
dobra, nie było tak strasznie, w końcu Robi spędził tam ponad godzinę i
marudził, że mu zimno tylko na początku 😉 Musimy jednak zmienić punkt odniesienia i zacząć
porównywać tutejsze morze do Bałtyku, a nie do Zatoki Tajskiej.
Jeżdżąc po wyspie, odkryliśmy całkiem sporo ukrytych zatoczek z maleńkimi plażami, co prawda bez złotego piasku, ale
też urokliwych. Do niektórych droga wiodła przez iglasty las, co zawsze się
miło kojarzy z rodzimym wybrzeżem.
Na wyspie mieszkaliśmy w miejscowości Kampor, nad całkiem przyjemną zatoką.
Droga do naszego apartamentu, to był zaplątany supeł, głównie w pionie. W
każdym razie ja bym tam poległa już na pierwszym zakręcie. Co innego nasz
mistrz kierownicy, który nie dość, że ma wszczepione najbardziej zaawansowane
satelity google maps, to jeszcze potrafi ruszać z ręcznego wisząc na stromej
ścianie 😉 Ale muszę przyznać, że
bardzo mi się podobają te zakręcone uliczki i taki śródziemnomorski klimat
tutejszych wsi i miasteczek. Najciekawszy na wyspie Rab jest oczywiście Rab –
miasto o tej samej nazwie. Stare, nastrojowe, zbudowane z wapienia (chyba, jak
to w Chorwacji), z wyślizganymi kamiennymi uliczkami, które wiją się w górę i
dół. Spędziliśmy tam pół niedzieli, świętując przy okazji urodziny Włodka.
W drodze powrotnej do Zagrzebia zatrzymaliśmy się jeszcze na zamku w Senj.
Taka twierdza obronna, bo tu - na terenach dzisiejszej Chorwacji – przebiegała
mniej więcej granica z Imperium Osmańskim i ciągle trwały jakieś walki. Z tej
ponoć przyczyny, jako że teren był przez dłuższy czas mocno obsadzony żołnierzami - chłopami
na schwał - dzisiejsi Chorwaci
(potomkowie tamtych jurnych wojów) są tak rośli i zgrabni. Coś w tym jest, bo
społeczeństwo tutaj wygląda rzeczywiście wyjątkowo dorodnie.
No dobrze, my tymczasem czekamy na pierwszych gości i dalej zagrzebujemy się
w Zagrzebiu. O czym będę na bieżąco donosić.