czwartek, 31 sierpnia 2017

Zapisek 2.

W ramach projektu „Chorwacja na weekend” odwiedziliśmy wyspę Rab. Z Zagrzebia to raptem jakieś trzy godzinki autem, choć w wakacje może być trudniej – całe miasto w piątek po południu wyjeżdża nad morze. Trochę się więc poblokowało na wylotówkach, ale Włodek jak to Włodek, wynalazł oczywiście taką drogę, o której nawet lokalesi nie wiedzą i płynnym łukiem ominęliśmy cały korek. Jak on to robi? Pojęcia nie mam, taki dar 😊
Żeby się dostać na wyspę, trzeba jeszcze w miarę sprawnie załapać się na prom, który na szczęście (przynajmniej w wakacje) pływa co 15-20 minut, więc nie czekaliśmy zbyt długo.
Rab od strony lądu wygląda na kompletnie opuszczony, skalisty i bezludny i przez chwile miałam wątpliwości, czy aby na pewno dobrze płyniemy. Ale głębiej jest już więcej życia i zieleni, a także kilka malowniczych miasteczek i piaszczystych plaż. Od tygodnia bardzo się na to plażowanie i kąpanie nastawiałam, sprawdzałam pogodę i niepokoiłam, czy woda będzie jeszcze ciepła, by ostatecznie rankiem w hotelu zorientować się, że zapomniałam kostiumu! A że plaży dla nudystów akurat nie było, pół dnia zeszło na poszukiwaniach stroju kąpielowego dla mnie. Nie, żebym była jakoś szczególnie wymagająca – po prostu nic nie było! W końcu w jakimś nobliwym butiku dla pań mocno dojrzałych, znalazłam stosowne bikini i ruszyliśmy na plażę. Najbardziej polecaną, piaszczystą i jak się łatwo domyśleć, też najbardziej obleganą. A poza tym otoczoną straganami z kostiumami do wyboru, do koloru…   
Na zatłoczonej i rozpalonej słońcem plaży urzekły nas parasole z sejfem. Co prawda, kiedy uiściliśmy wymaganą opłatę, niewiele już nam zostało, żeby do tego sejfu schować, ale cóż – tanio już było, a teraz Europa 😊 Woda też okazała się bardziej europejska, niż tropikalna, choć Włodek twierdził, że i tak jest najcieplejsza z tych, które do tej pory miał okazję testować w Chorwacji. No dobra, nie było tak strasznie, w końcu Robi spędził tam ponad godzinę i marudził, że mu zimno tylko na początku 😉 Musimy jednak zmienić punkt odniesienia i zacząć porównywać tutejsze morze do Bałtyku, a nie do Zatoki Tajskiej.
Jeżdżąc po wyspie, odkryliśmy całkiem sporo ukrytych zatoczek z maleńkimi plażami, co prawda bez złotego piasku, ale też urokliwych. Do niektórych droga wiodła przez iglasty las, co zawsze się miło kojarzy z rodzimym wybrzeżem.
Na wyspie mieszkaliśmy w miejscowości Kampor, nad całkiem przyjemną zatoką. Droga do naszego apartamentu, to był zaplątany supeł, głównie w pionie. W każdym razie ja bym tam poległa już na pierwszym zakręcie. Co innego nasz mistrz kierownicy, który nie dość, że ma wszczepione najbardziej zaawansowane satelity google maps, to jeszcze potrafi ruszać z ręcznego wisząc na stromej ścianie 😉 Ale muszę przyznać, że bardzo mi się podobają te zakręcone uliczki i taki śródziemnomorski klimat tutejszych wsi i miasteczek. Najciekawszy na wyspie Rab jest oczywiście Rab – miasto o tej samej nazwie. Stare, nastrojowe, zbudowane z wapienia (chyba, jak to w Chorwacji), z wyślizganymi kamiennymi uliczkami, które wiją się w górę i dół. Spędziliśmy tam pół niedzieli, świętując przy okazji urodziny Włodka.
W drodze powrotnej do Zagrzebia zatrzymaliśmy się jeszcze na zamku w Senj. Taka twierdza obronna, bo tu - na terenach dzisiejszej Chorwacji – przebiegała mniej więcej granica z Imperium Osmańskim i ciągle trwały jakieś walki. Z tej ponoć przyczyny, jako że teren był przez dłuższy czas mocno obsadzony żołnierzami - chłopami na schwał -   dzisiejsi Chorwaci (potomkowie tamtych jurnych wojów) są tak rośli i zgrabni. Coś w tym jest, bo społeczeństwo tutaj wygląda rzeczywiście wyjątkowo dorodnie.
No dobrze, my tymczasem czekamy na pierwszych gości i dalej zagrzebujemy się w Zagrzebiu. O czym będę na bieżąco donosić.  























piątek, 25 sierpnia 2017

Zapisek 1.

Pozdrawiam z Zagrzebia! Mija już ponad tydzień odkąd tu zjechaliśmy i powoli mościmy się w chorwackiej rzeczywistości. Do pełni ekspackiej rutyny brakuje mi już tylko (no, może „między innymi”) blogowania, co też niniejszym inauguruję!
Zagrzeb jest cudowny. Mały, spokojny, łatwy i prosty w obsłudze. Możliwe, że to się zmieni od września, jak się skończą wakacje (na razie tylko szkoły międzynarodowe zaczęły naukę). Wszyscy straszą, że miasto będzie zatłoczone i zakorkowane, ale umówmy się – po Bangkoku, to te tłumy mogą nam naskoczyć. Bo na pewno nie zaskoczyć 😉
Cudowne jest, że wszędzie jest blisko, a nawet jak trochę dalej, to z przyjemnością można się przejść, bo pogoda sprzyja. Nawet gdy upał sięga 30 stopni (i wyżej) wciąż jest czym oddychać i czuć jakiś przewiew, a wilgotność jest chyba zerowa. Po Bangkoku, to tu jest jak w bajce. Nie, żebym jakoś strasznie źle wspominała tamto miasto, ale – przy wszystkich swoich szalonych zaletach – bywało jednak czasami nieco upierdliwe…
Teraz jest miło i normalnie, co z czasem może być pewnie nawet trochę nudne, ale tymczasem rozkoszujemy się każdą chwilą. Mieszkamy w super miejscu, w spokojnej willowej dzielnicy blisko centrum i szkoły Roberta.  Uwielbiam nasze nowe lokum, choć może się ono wydać nieco kontrowersyjne, bo właściwie częściowo jest to… suteryna! Po prostu staramy się wtopić w miasto, a w Zagrzebiu wypada być nieco zagrzebanym 😉 Tak serio, to nasz dom stoi na zboczu, więc z jednej strony faktycznie mieszkamy na poziomie -1, ale z drugiej jest to parter – cudowny parter! Nie wiem, jak ja mogłam do tej pory funkcjonować bez ogródka?!! I odżegnywać się od mieszkania na parterze!
Na pewno duży wpływ na te peany ma fakt, że nasz blok składa się tylko z czterech mieszkań, okolica jest mega spokojna, wokół dużo zieleni, no i pogoda póki co fantastyczna. W zimie pewnie będzie ciągnąć od podłogi, zalęgnie nam się grzyb i myszy, ale może jakoś przetrwamy w naszej ziemiance. Generalnie, jest to jedno z najładniejszych i najwygodniejszych mieszkań, jakie widziałam, także z przyjemnością tu przesiaduję, kiedy Robi jest w szkole. Czasem towarzyszy mi kot, a właściwie kotka (tak sądzę, bo ma biust). Włóczy się tu po okolicy i jest tak spasiona, że już nawet u nas nie chce jeść. Tylko się mizdrzy i przymila, żeby ją drapać. Roboczo zwiemy ją Mina, bo ma taki dziwny grymas twarzy, jakby z przekąsem. 
Pierwszy tydzień upłynął mi głównie na rozpakowywaniu wszystkich bambetli, które po dwóch miesiącach dopłynęły z Tajlandii. Jeju, ile mamy gratów!! Złożyłam solenną przysięgę, że nic już więcej nie kupię. Na szczęście Zagrzeb, to nie jest raj dla zakupoholików, więc mam szansę wytrwać.
Choć kilka rzeczy jeszcze by się przydało, np. rower. Z dużą ilością przerzutek. Zagrzeb leży u podnóża gór, na terenie całkiem nieźle pofałdowanym, więc cały czas wędruje się tu góra-dół. Chwilami czuję się jak w Sandomierzu, a może nawet w San Francisko tyle, że tam nie byłam... 😊 Nawet tutejsza Starówka ma dwa poziomy, przy czym na górny można wjechać bodaj najkrótszą kolejką linową świata – schody ruchome w metrze są chyba dłuższe. Metra w Zagrzebiu nie ma, są tylko autobusy i tramwaje, które jeżdżą wobec tylko sobie znanych rozkładów, bo na pewno nie wg tych rozwieszonych na przystankach. Nie udało też mi się jeszcze zgłębić kwestii biletów, która jest tu traktowana chyba dość swobodnie, sądząc po rozmowie z panią w kiosku. Spytałam, jaki bilet mam kupić dla Robiego, na co pani odpowiedziała, że do 6 lat jeździ się za darmo. Na to ja, że on ma 7, więc czy jest jakiś ulgowy czy mam kupić normalny? Pani popatrzyła i  mówi, że w sumie, to może jeszcze za darmo, bo przecież nikt nie będzie go pytał, ile ma lat. Ach, poczułam się prawie jak w domu… 😊 Ale żeby nie było, bilety kasuję!
Do szkoły jeździmy samochodem albo autobusem (5 min) albo jak idę sama, to piechotą (ok. 25 min) w ramach fitnessu (góra-dół). Póki nie zacznie lać, to pewnie jeszcze rowery uskutecznimy. Robert w nowej szkole zadomowił się całkiem gładko. To jest międzynarodowa szkoła amerykańska i chodzi tam do drugiej klasy. Codziennie na przerwie grają w piłę, więc jest przeszczęśliwy. Ja próbuję nawiązywać kontakty towarzyskie, ale są one jeszcze dość nieśmiałe. Poznałam już mamę z Bośni, Finlandii (która jest właściwie Rosjanką), Japonii i Uzbekistanu. Wschód rządzi😉 Mam nadzieję, że z czasem stworzy się jakaś miła paczka. Fajne jest to, że większość dzieci ze szkoły mieszka w naszej okolicy. Nawet w naszym niewielkim bloczku jest jedna dziewczynka (rodem z USA), z klasy wyżej i Robi już z nią (a także za nią) szaleje po szkole.  
To tyle na początek. Wpadamy w nasz stały rytm i w ten weekend jedziemy już na pierwszą wycieczkę, zwiedzać Chorwację. Relacja zapewne wkrótce.



Zagrzeb


w naszym ogródku

Mina