poniedziałek, 15 czerwca 2020

Zapisek 127.

Dubrownik - to jest nasze miasto! Mocno wplecione w nasze - nie moje, nie jego, ale nasze właśnie - losy. Tu trzynaście lat temu przyjęłam pierścień i powiedziałam tak, a Włodek - jak twierdzi - odetchnął z ulgą;) I tu po tych trzynastu latach zgodnie stwierdziliśmy, że to był bardzo dobry wybór: i żony, i męża, i miejsca na zaręczyny! Nasza ławeczka pod latarnią, na końcu wysuniętego w morze pirsu ciągle stoi i oczywiście nie omieszkaliśmy się tam obfotografować, teraz już w trójkę. Choć Robi był nieco sceptyczny i chyba nie rozumiał skąd to całe wzruszenie, przejęcie i egzaltacja.    
Od czasu tamtego romantycznego wieczoru przed laty nie byliśmy w Dubrowniku i wreszcie teraz, na zakończenie naszej chorwackiej przygody, znowu udało nam się tu dotrzeć. I znowu było niesamowicie i wyjątkowo. 
Po pierwsze dlatego, że przyjechali z nami goście z Polski. Agnieszka i Marek (aka Stepa), nie zważając na zamknięte granice (tu i ówdzie) oraz ogólny popandemiczny chaos, przejechali brawurowo pół Europy, żeby się z nami spotkać najpierw w Zagrzebiu, a potem razem ruszyć na południe. W międzyczasie Polska otworzyła granice i zniosła kwarantannę dla przyjeżdżających, więc to była z ich strony bardzo słuszna decyzja. Wychodzi na to, że wszystkie decyzje związane z Dubrownikiem są jak najlepsze:)   
Spędziliśmy razem cztery cudne i bardzo śmieszne dni, za co jesteśmy naszym drogim kompanom przeogromnie wdzięczni! Rezydowaliśmy w luksuśnym hotelu na przedmieściach miasta, trochę siedząc w basenie, ale jednak bardziej kręcąc się po okolicy. Czas był niezwykły, bo wszędzie oczywiście pustki, jakich nikt tu nie pamięta chyba od czasu wojny. Pusty Dubrownik, to brzmi jak oksymoron! Tymczasem to się dzieje - miasto jest wyludnione, wyciszone, spokojne jak nigdy. No dobra, trochę ludzi było, to był jednak długi weekend. Ale w porównaniu z tym, co pamiętam sprzed lat, co słyszałam i co widziałam na zdjęciach, to naprawdę kręciły się tu tylko jakieś niedobitki. I to w zasadzie jedynie po głównej ulicy, w bocznych uliczkach praktycznie nikogo. Prawie jak wiadomo robi jednak różnicę, dlatego niektórzy (czyt. Stepa i Aga) zdecydowali się zawitać na starówkę o wschodzie słońca, kiedy w mieście spotkać można już naprawdę tylko koty. 
Ale i w późniejszych porach było całkiem miło. Z zapałem korzystaliśmy więc z okazji podziwiając i fotografując Dubrownik w pełnej krasie, niezasłonięty przez tłumy. Ostatnimi czasy były one jeszcze dodatkowo spotęgowane przez fanów „Gry o tron”. Śmialiśmy się, że ten serial rozpisał w zasadzie na nowo dzieje miasta. Ludzie większą wagę przywiązują do miejsc, gdzie kręcono poszczególne sceny, niż do autentycznych wydarzeń historycznych czy zabytków. Sama z przejęciem poszukiwałam serialowych scenerii i nie omieszkałam sfotografować się na tronie Siedmiu Królestw. I doprawdy dziwię się, że ktoś jeszcze kwestionuje istnienie smoków;) 
Tron, o którym mowa, stoi sobie w opactwie na wyspie Lokrum. Z naszego „zaręczynowego” portu to jakieś 15 minut łódką. O dziwo, było nawet tłoczno, ale na wyspie całe towarzystwo gdzieś się dyskretnie rozpierzchło. Było sielsko, anielsko i rześko, bo wreszcie przekąpaliśmy się w morzu. Bosko! I pusto. 
Niestety, naszych zachwytów nie podzielają miejscowi, którzy z turystyki żyją. Większość hoteli jeszcze zamknięta na cztery spusty, w naszym było może ze 20 osób (na kilkaset dostępnych miejsc). W Dubrowniku otwarte są tylko nieliczne knajpki, gros  lokali i sklepików z turystycznym badziewiem pozamykana. Dzisiaj przyleciał pierwszy samolot z zagranicy, z Łotwy. A normalnie w sezonie (czyli już teraz) latało ich około 100 dziennie. Co to będzie? Naprawdę czasem łatwiej uwierzyć w fikcję z „Gry o tron”, niż w to, co się teraz dzieje.  
Ale jeśli mam być szczera, to bardzo się cieszę, że było nam dane odwiedzić Dubrownik - Nasz Dubrownik - w tym przedziwnym czasie. Przewędrowaliśmy te uliczki, mury miejskie i zakamarki w tę i z powrotem, czując się jak wybrańcy losu, dla których miasto specjalnie otworzyło swe podwoje. Nasiąknęłam niepowtarzalną, romantyczno-monumentalną atmosferą tego miejsca i utwierdziłam się w decyzji sprzed trzynastu lat. Tamto „tak” jest wciąż niezłomne i zuchwałe, niczym twierdza Dubrownik i wciąż przynosi tyle wrażeń, radości i zachwytów, co wizyta w tym mieście. Ogólnie - polecam!:)) 



ławka zaręczynowa 






jeszcze chwila i wszystko zarośnie...  




Cavtat 

bladym świtem (fot. Stepa)
fot. też Stepa, też raniutko

gra...

...o tron


fot. Aga tym razem










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz