Zapisek 54.
Wbrew moim obawom sprzed
miesiąca, Słońce świeci i to mocno przez cały czerwiec. W międzyczasie przez
dwa tygodnie była u nas moja Mama. Dużo się działo, bo i koniec roku w szkole,
i nasz krótki wypad na wesele w Polsce, podczas gdy dzielna babcia została w
Zagrzebiu sama z wnuczkiem 😊 I wreszcie tydzień nad
morzem, a dokładnie na wyspach Brač i Hvar.
Chorwackie wyspy są cudowne
i naprawdę już sama nie wiem, która mi się najbardziej podoba. Tym razem było
tłoczniej, bo nie dość, że początek wakacji, to jeszcze długi weekend (Boże
Ciało i Dzień Niepodległości), który przeciągnął się niemal w tydzień. Zarówno
Brač, jak i Hvar są warte grzechu i tego, aby pobyć na nich nieco dłużej niż po
trzy noce, ale nawet jeśli byłaby to tylko chwila, to i tak warto. Na Braču
spaliśmy w Bolu, portowym miasteczku niedaleko – ponoć najpiękniejszej w
Chorwacji - plaży Złoty Róg. Rzeczywiście
jest ładna, szczególnie z lotu ptaka, bo ma niesamowity kształt: róg wcinający
się w morze. Z pozycji leżącej, obstawiona leżakami i parasolami nie robi już
takiego wrażenia, ale zawsze można jeszcze przyjść o zachodzie słońca, kiedy
jest puściej, chłodniej i wszystko nabiera lepszych barw. Brač jest górzysty,
fajnie więc wybrać się na wycieczkę w góry (na szczęście można tam wjechać) i
popatrzeć sobie na wszystko z wysokości. A potem zawędrować w dół do dawnego
monastyru, takiej pustelni właściwie, do której z naszej ekipy dotarli tylko panowie😉
Hvar, jak wszyscy
uprzedzali, jest bardziej imprezowy i nieco snobistyczny, ale jakoś w ogóle mi
to nie przeszkadzało i w moim małym rankingu wygrywa. Może jest bardziej różnorodny i przez to ciekawszy? A może dlatego, że spotkała
nas tu bardzo miła i niesamowita niespodzianka? Otóż dokładnie w tym samym
czasie, kiedy my byliśmy na Hvarze, zjawili się tu nasi tajscy znajomi z
Bangkoku, a dokładnie kolega z klasy z Robiego – Timber z rodzicami i babcią!
Od razu dodam, że nie wpadliśmy na siebie zupełnie przypadkiem, bo kilka dni
wcześniej zgadaliśmy się na facebooku, że oni się tam wybierają. Byli właśnie w
3-tygodniowej podróży po Europie: Włochy, Chorwacja, Wiedeń. I kiedy się
dowiedziałam i zaczęłam drążyć, co dokładnie chcą zwiedzić, to okazało się, że
na liście jest m.in. Hvar, tego dnia kiedy i my tam będziemy! Przypadek? Lepiej
byśmy tego nie zaplanowali! Chłopcy, choć nie widzieli się dwa lata, szybko
nawiązali dawny kontakt i wariactwom (głównie w morzu) nie było końca. A my po
raz kolejny uświadomiliśmy sobie, jaki ten świat jest mały i pełen znajomych! A
właśnie, jeszcze na potwierdzenie tej tezy: na wspomnianym wcześniej weselu w
Polsce bawiliśmy się przednio w towarzystwie spokrewnionym z naszą koleżanką,
też z Bangkoku! Przypadek odegrał tu może nieco mniejszą rolę, ale jednak! Niezbadane
są ścieżki świata, skrzyżowania i zawrotki…
Ale wracając jeszcze na Hvar. Miasto Hvar, to
tłoczny, ale pełen uroku port, z historią w tle i dobrym połączeniem ze
Splitem, skąd tyle tu ludzi. Wieczorem trwa tu jedna wielka impreza, w dzień
fajnie się posnuć wąskimi uliczkami w górę i w dół albo wdrapać (wjechać) na
wzgórze ze starą twierdzą i pięknym widokiem. Gdy znudzi nam się miasto, można
sobie wyszukać na wyspie jakąś przyjemną ukrytą zatoczkę na plażowanie albo
popłynąć łódką na wyspy Pakleni, usytuowane naprzeciwko miasta Hvar. Są cudne,
choć niestety też już zatłoczone o tej porze roku. Na samym Hvarze zwiedziliśmy jeszcze
miasteczko Stari Grad – małe, śliczne, klimatyczne. A po drodze winnice, lasy,
wzgórza. Wyspa jak marzenie!