niedziela, 30 czerwca 2019


Zapisek 54.

Wbrew moim obawom sprzed miesiąca, Słońce świeci i to mocno przez cały czerwiec. W międzyczasie przez dwa tygodnie była u nas moja Mama. Dużo się działo, bo i koniec roku w szkole, i nasz krótki wypad na wesele w Polsce, podczas gdy dzielna babcia została w Zagrzebiu sama z wnuczkiem 😊 I wreszcie tydzień nad morzem, a dokładnie na wyspach Brač i Hvar.
Chorwackie wyspy są cudowne i naprawdę już sama nie wiem, która mi się najbardziej podoba. Tym razem było tłoczniej, bo nie dość, że początek wakacji, to jeszcze długi weekend (Boże Ciało i Dzień Niepodległości), który przeciągnął się niemal w tydzień. Zarówno Brač, jak i Hvar są warte grzechu i tego, aby pobyć na nich nieco dłużej niż po trzy noce, ale nawet jeśli byłaby to tylko chwila, to i tak warto. Na Braču spaliśmy w Bolu, portowym miasteczku niedaleko – ponoć najpiękniejszej w Chorwacji  - plaży Złoty Róg. Rzeczywiście jest ładna, szczególnie z lotu ptaka, bo ma niesamowity kształt: róg wcinający się w morze. Z pozycji leżącej, obstawiona leżakami i parasolami nie robi już takiego wrażenia, ale zawsze można jeszcze przyjść o zachodzie słońca, kiedy jest puściej, chłodniej i wszystko nabiera lepszych barw. Brač jest górzysty, fajnie więc wybrać się na wycieczkę w góry (na szczęście można tam wjechać) i popatrzeć sobie na wszystko z wysokości. A potem zawędrować w dół do dawnego monastyru, takiej pustelni właściwie, do której z naszej ekipy dotarli tylko panowie😉
Hvar, jak wszyscy uprzedzali, jest bardziej imprezowy i nieco snobistyczny, ale jakoś w ogóle mi to nie przeszkadzało i w moim małym rankingu wygrywa. Może jest bardziej różnorodny i przez to ciekawszy? A może dlatego, że spotkała nas tu bardzo miła i niesamowita niespodzianka? Otóż dokładnie w tym samym czasie, kiedy my byliśmy na Hvarze, zjawili się tu nasi tajscy znajomi z Bangkoku, a dokładnie kolega z klasy z Robiego – Timber z rodzicami i babcią! Od razu dodam, że nie wpadliśmy na siebie zupełnie przypadkiem, bo kilka dni wcześniej zgadaliśmy się na facebooku, że oni się tam wybierają. Byli właśnie w 3-tygodniowej podróży po Europie: Włochy, Chorwacja, Wiedeń. I kiedy się dowiedziałam i zaczęłam drążyć, co dokładnie chcą zwiedzić, to okazało się, że na liście jest m.in. Hvar, tego dnia kiedy i my tam będziemy! Przypadek? Lepiej byśmy tego nie zaplanowali! Chłopcy, choć nie widzieli się dwa lata, szybko nawiązali dawny kontakt i wariactwom (głównie w morzu) nie było końca. A my po raz kolejny uświadomiliśmy sobie, jaki ten świat jest mały i pełen znajomych! A właśnie, jeszcze na potwierdzenie tej tezy: na wspomnianym wcześniej weselu w Polsce bawiliśmy się przednio w towarzystwie spokrewnionym z naszą koleżanką, też z Bangkoku! Przypadek odegrał tu może nieco mniejszą rolę, ale jednak! Niezbadane są ścieżki świata, skrzyżowania i zawrotki…
 Ale wracając jeszcze na Hvar. Miasto Hvar, to tłoczny, ale pełen uroku port, z historią w tle i dobrym połączeniem ze Splitem, skąd tyle tu ludzi. Wieczorem trwa tu jedna wielka impreza, w dzień fajnie się posnuć wąskimi uliczkami w górę i w dół albo wdrapać (wjechać) na wzgórze ze starą twierdzą i pięknym widokiem. Gdy znudzi nam się miasto, można sobie wyszukać na wyspie jakąś przyjemną ukrytą zatoczkę na plażowanie albo popłynąć łódką na wyspy Pakleni, usytuowane naprzeciwko miasta Hvar. Są cudne, choć niestety też już zatłoczone o tej porze roku. Na samym Hvarze zwiedziliśmy jeszcze miasteczko Stari Grad – małe, śliczne, klimatyczne. A po drodze winnice, lasy, wzgórza. Wyspa jak marzenie!