Zapisek 123.
Odkąd „otworzyli nam klatki”, nie możemy
usiedzieć na miejscu – szczególnie Włodek rzecz jasna😉 Kolejny weekend
upłynął nam zatem bardzo intensywnie i bardzo poza domem. Na Istrii tym razem.
Wyjechaliśmy w czwartek wieczorem
(pisałam, że czas to rzecz względna, a już na pewno weekend nie powinien mieć żadnych
ograniczeń) i zainstalowaliśmy się na kwaterze w Rabcu. Hotele jeszcze w większości
są pozamykane, ale apartamenty działają. Był to też pierwszy weekend, kiedy
zaczęły otwierać się tam restauracje. Znów byliśmy pierwszymi gośćmi, znów przecieraliśmy
szlaki dla sezonu wiosna/lato 2020.
Rabac nie jest może jakiś spektakularny,
ale całkiem ładnie położony nad zatoką. Nie ma starówki, bo w dawnych czasach chyba
nie wiedziano, jak sobie poradzić z tutejszym ukształtowaniem terenu, więc
żaden większy gród się tu nie rozwinął. Strome zbocza schodzą do morza, a
miasto rozrasta się pionowo. Cały czas chodziliśmy góra-dół. Po płaskim można
iść tylko wzdłuż brzegu, jak w większości chorwackich kurortów, gdzie ciągnie się
spacerowa promenada. Ludzi na niej na razie niewiele, plaże puste, wszystko jest
tak jakby zawieszone w oczekiwaniu. Fajny klimat.
Nasz przedłużony weekend nie dla
wszystkich był jednak wolny – Robi miał szkołę do południa (w piątek
amerykańską, a w sobotę polską) i dzielnie się uczył, a my razem z nim, bo to jest
jednak cało rodzinne przedsięwzięcie. Uff, czuję coraz większy podziw dla nauczycieli.
Ale wróćmy na Istrię. Jak już odpracowaliśmy
szkolną pańszczyznę, to przyszedł czas na tutejsze atrakcje. Wypoczynek był
raczej aktywny. Najpierw jaskinia koło Pazina, czyli Pazinska Jama. Trochę już
tych jaskiń zaliczyliśmy i szczerze mówiąc, nawet mi się nie chciało tam iść.
Tymczasem życie znów mnie zaskoczyło, a właściwie to mąż. Pazinska Jama, to nie taka turystyczna grota, ale prawdziwa speleologiczna
przygoda. Byliśmy tylko my i dwójka przewodników. Do jaskini się zjeżdża na
linach i to tylko wówczas, jeśli warunki na to pozwalają. Przez jamę przepływa
rzeka, więc gdy pada, wszystko jest zalane i nici ze zwiedzania. W środku jaskini
jest jezioro, które ma w dnie tzw. syfon i woda przepływa gdzieś dalej. Ale czasem
syfon się zatka, wtedy woda się cofa i zalewa cały kanion prowadzący do jaskini.
Jest to dosyć niesamowite, bo ten kanion jest olbrzymi, a rzeczka na co dzień, to
taka wstążeczka. Ot, potęga natury.
Kolejny wyczyn naszego weekendu na
Istrii, to objechanie rowerami półwyspu Kamenjak. Nazwa nie jest przypadkowa,
bo jedzie się prawie cały czas po kamulcach (i korzeniach), w górę, w dół i tak
przez 15 km. Po drodze są mega widoki - plaże, urwiste klify, czarujące zatoczki,
co niestety nie stanowi ukojenia dla zbolałego tyłka. Niemniej polecam wszystkim
cyklistom.
Obite pupy mogliśmy niby wymoczyć w
morzu, ale tylko Robi się zdecydował na całościową kąpiel. Woda jeszcze
lodowata. No dobra, właściwie to taka, jak w upalne lato w Bałtyku. Może w następny
weekend się odważę…
Dodam jeszcze tylko, że w Chorwacji
pandemia odchodzi już zupełnie do lamusa. Dziś (ale i wczoraj, i przedwczoraj) zero
nowych przypadków, raptem sto aktywnych. Czujemy się bezpiecznie i naprawdę
myślę, że powinni otworzyć szkołę. Bo zaraz mi się uleje, jak tej rzece w jaskini.
ps. Jeśli macie konto na Instagramie, to zapraszam do followania mojej nowej strony travel_symmetry, gdzie wrzucam swoje ulubione (nie tylko symetryczne) zdjęcia z różnych podróży. Będzie mi miło :)
kanion |
naprawdę można się bać własnego cienia |