czwartek, 25 czerwca 2020



Zapisek 128.

Z Dubrownika popłynęliśmy na Elafity (Wyspy Elafickie). To taki niewielki archipelag, morskie przedmurze miasta można by rzec. Płynie się małym promem, tylko dla pieszych, bo na wysepkach brak dróg wystarczająco szerokich, by jeździć po nich autem. Nie muszę dodawać, że na promie tłoku nie było – ot, kilkoro tubylców, jeden turysta z hulajnogą i my – tylko w trójkę, bo nasi polscy przyjaciele musieli już zmierzać powoli w stronę domu. 
Na początek wybraliśmy wyspę Koločep (z włoska zwaną Kalamotą). Jeju, kto wymyśla te nazwy?! Spędziliśmy tam dwie noce i mniej więcej dopiero po tym czasie udało mi się zapamiętać, gdzie właściwie jestem. Zadomowiliśmy się tam natomiast błyskawicznie. Wysepka jest naprawdę mała, liczy sobie raptem 150 mieszkańców, ma jeden sklep, jedną czynną kawiarnię i jedną restaurację, ale za to bardzo wykwintną i bardzo drogą. Gości na całej wyspie, takich jak my, było może z pięcioro. Mieszkaliśmy sobie jak na wsi, u miłej starszej pani, która wraz z mężem głównie pieliła ogródek albo łuskała fasolę, a w międzyczasie piekła chlebki i ciasta, którymi nas z radością częstowała. Włodek szlifował swój chorwacki z każdą napotkaną osobą i po kilku godzinach kojarzyliśmy już mniej więcej kto jest kim i jak wygląda wyspiarki rytm dnia. Główną rolę moim zdaniem odgrywała szefowa sklepu -  wszędzie było jej pełno (tym bardziej, że sklep przez lwią część dnia był zamknięty). Możliwe co prawda, że wszyscy tam są spokrewnieni i to były jej siostry i kuzynki, na które ciągle się gdzieś natykałam. Czas liczył się od promu do promu, który pływa kilka razy dziennie między poszczególnymi wyspami a Dubrownikiem i zawsze obwieszcza swoje przybycie gromkim trąbieniem. Życie towarzyskie koncentrowało się natomiast w kawiarni na nabrzeżu i pod sklepem. W restauracji Villa Ruža, malowniczo położnej na urwistym cyplu, nie spotkalimsy żadnych innych gości. W normalnym sezonie musi tu być zupełnie inaczej, tłoczniej i gwarniej, jest nawet całkiem spory hotel, zapewne pełen gości. Ale teraz – wszędzie niesamowicie pusto, czasem aż straszno. Miałam takie dziwne poczucie, że jesteśmy w jakimś niebycie czasowym, w momencie, którego po prostu nie ma – bo blogiem a prawdą, czegoś takiego nigdy nie było i nie ma prawa być: lato, Chorwacja i zero turystów. I cała ta rzeczywistość, nie dość że pusta, to jeszcze jest taka zagubiona, jakby nie wiedziała, jak się zachować w obliczu nowej sytuacji. To było dość niesamowite wrażenie. A Koločep jeszcze to dodatkowo potęgował opuszczonymi domostwami, ruinami starych kościółków albo zapadniętymi drogami, na które się co i rusz natykaliśmy wędrując po wyspie. Wymarzone tło na jakiś soczysty kryminał albo krwisty horror. Nawet płomienny romans dobrze by się tu wpisał…
Podobnie zresztą na Lopudzie. Tam też wylądowaliśmy na dwie noce, mieliśmy super apartament przy samym morzu, nad kawiarnio-restauracją, w centrum miasteczka. Czy też raczej wioseczki. Lopud ma nieco więcej mieszkańców niż Koločep, bo jakieś 250 i jest najbardziej rozwinięty turystycznie ze wszystkich Elafitów. W sezonie bywa tu podobno do tysiąca turystów. My w tym roku byliśmy pierwsi u naszych gospodarzy. A na drzwiach do największego hotelu (naprawdę dużego) wciąż wisiała kartka, że „zamknięte na zimę”.
Na wyspie było kilka niesamowitych miejsc, proszących się o dobry scenariusz. Np. pokaźnych rozmiarów Grand Hotel, otoczony palmowym gajem, tuż przy nadmorskiej rivie i w sąsiedztwie klimatycznego starego kościółka. A przy tym kompletnie opuszczony, zapyziały, porośnięty już dziką roślinnością. Świetność przeżywał chyba w latach 70-80tych XX w, a potem przyszła wojna lat 90. i wszystko popadło w ruinę. Dlaczego nikt go nie kupił, nie odbudował? Tym bardziej, że ma super lokalizację, a teraz – jeśli chce się coś pobudować na Lopudzie – trzeba wyrywać koparkami kawałek miejsca ze stromego kamienistego zbocza. Pewnie jakieś sprawy majątkowo-prawne stanęły na przeszkodzie reanimacji Grand Hotelu i teraz jego grand trup straszy w środku kurortu. W pobliżu jest jeszcze opuszczony dom, bez dachu, cały jakby wypalony w środku. I stary park, w XIX-wiecznym stylu, który dla nas wyglądał jak ogród botaniczny, ze swym bogactwem tropikalnych roślin, które tu rosną sobie dziarsko, niemal jak chwasty. Ciekawostką są dwie największe na świecie pinie. 
Popularną atrakcją Lopudu jest jeszcze plaża Šunj, na południu wyspy. Idzie się tam jakieś pół godziny, między innymi leśnym wąskim jarem. Leniuchy mogą jednak wynająć elektrycznego melexa i podjechać wąską dróżką asfaltową. Jedyny prawdziwy samochód jaki widzieliśmy, to strażacki wóz osobowy. Plaża nie jest zbyt duża, ale na szczęście znów byliśmy prawie sami, więc było miło. Trochę niepokojące wrażenie robiły opuszczone bary, puste leżaki, porzucone rowery wodne i ogólnie lekki nieład, a nawet syf. Jak sceneria z jakiegoś filmu postapokaliptycznego. Ale lepsze to, niż tłumy, które zwykle tu plażują w zdrowej rzeczywistości. Znów mam poczucie winy, że w głębi duszy jestem wdzięczna wirusowi za unikatowe doznania.   
Zrobiliśmy jeszcze krótką wycieczkę na trzecią wyspę archipelagu – Šipan, największą, ale też najmniej spektakularną turystycznie. Tam już były drogi i nawet jeździły małe autobusiki. Zjedliśmy pyszną rybę i wróciliśmy na Lopud.
Elafity są warte grzechu, zdecydowanie. I warte jakiejś ciekawej opowieści, której akcja mogłaby się tu rozegrać. Najlepiej w czasach pandemii oczywiście. Ech, gdybym tylko miała pomysł na zgrabną fabułę… 


Koločep

















Lopud























  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz