Zapisek 128.
Z Dubrownika popłynęliśmy na
Elafity (Wyspy Elafickie). To taki niewielki archipelag, morskie przedmurze
miasta można by rzec. Płynie się małym promem, tylko dla pieszych, bo na
wysepkach brak dróg wystarczająco szerokich, by jeździć po nich autem. Nie
muszę dodawać, że na promie tłoku nie było – ot, kilkoro tubylców, jeden
turysta z hulajnogą i my – tylko w trójkę, bo nasi polscy przyjaciele musieli
już zmierzać powoli w stronę domu.
Na początek wybraliśmy wyspę
Koločep (z włoska zwaną Kalamotą).
Jeju, kto wymyśla te nazwy?! Spędziliśmy tam dwie noce i mniej więcej dopiero
po tym czasie udało mi się zapamiętać, gdzie właściwie jestem. Zadomowiliśmy
się tam natomiast błyskawicznie. Wysepka jest naprawdę mała, liczy sobie raptem
150 mieszkańców, ma jeden sklep, jedną czynną kawiarnię i jedną restaurację,
ale za to bardzo wykwintną i bardzo drogą. Gości na całej wyspie, takich jak
my, było może z pięcioro. Mieszkaliśmy sobie jak na wsi, u miłej starszej pani,
która wraz z mężem głównie pieliła ogródek albo łuskała fasolę, a w międzyczasie
piekła chlebki i ciasta, którymi nas z radością częstowała. Włodek szlifował
swój chorwacki z każdą napotkaną osobą i po kilku godzinach kojarzyliśmy już
mniej więcej kto jest kim i jak wygląda wyspiarki rytm dnia. Główną rolę moim
zdaniem odgrywała szefowa sklepu -
wszędzie było jej pełno (tym bardziej, że sklep przez lwią część dnia
był zamknięty). Możliwe co prawda, że wszyscy tam są spokrewnieni i to były jej
siostry i kuzynki, na które ciągle się gdzieś natykałam. Czas liczył się od
promu do promu, który pływa kilka razy dziennie między poszczególnymi wyspami a
Dubrownikiem i zawsze obwieszcza swoje przybycie gromkim trąbieniem. Życie
towarzyskie koncentrowało się natomiast w kawiarni na nabrzeżu i pod sklepem. W
restauracji Villa Ruža, malowniczo
położnej na urwistym cyplu, nie spotkalimsy żadnych innych gości. W normalnym
sezonie musi tu być zupełnie inaczej, tłoczniej i gwarniej, jest nawet całkiem
spory hotel, zapewne pełen gości. Ale teraz – wszędzie niesamowicie pusto,
czasem aż straszno. Miałam takie dziwne poczucie, że jesteśmy w jakimś niebycie
czasowym, w momencie, którego po prostu nie ma – bo blogiem a prawdą, czegoś
takiego nigdy nie było i nie ma prawa być: lato, Chorwacja i zero turystów. I
cała ta rzeczywistość, nie dość że pusta, to jeszcze jest taka zagubiona, jakby
nie wiedziała, jak się zachować w obliczu nowej sytuacji. To było dość niesamowite
wrażenie. A Koločep
jeszcze to dodatkowo potęgował opuszczonymi domostwami, ruinami starych
kościółków albo zapadniętymi drogami, na które się co i rusz natykaliśmy
wędrując po wyspie. Wymarzone tło na jakiś soczysty kryminał albo krwisty
horror. Nawet płomienny romans dobrze by się tu wpisał…
Podobnie zresztą na Lopudzie.
Tam też wylądowaliśmy na dwie noce, mieliśmy super apartament przy samym morzu,
nad kawiarnio-restauracją, w centrum miasteczka. Czy też raczej wioseczki.
Lopud ma nieco więcej mieszkańców niż Koločep, bo
jakieś 250 i jest najbardziej rozwinięty turystycznie ze wszystkich Elafitów. W
sezonie bywa tu podobno do tysiąca turystów. My w tym roku byliśmy pierwsi u
naszych gospodarzy. A na drzwiach do największego hotelu (naprawdę dużego)
wciąż wisiała kartka, że „zamknięte na zimę”.
Na wyspie było kilka
niesamowitych miejsc, proszących się o dobry scenariusz. Np. pokaźnych
rozmiarów Grand Hotel, otoczony palmowym gajem, tuż przy nadmorskiej rivie i w
sąsiedztwie klimatycznego starego kościółka. A przy tym kompletnie opuszczony,
zapyziały, porośnięty już dziką roślinnością. Świetność przeżywał chyba w
latach 70-80tych XX w, a potem przyszła wojna lat 90. i wszystko popadło w
ruinę. Dlaczego nikt go nie kupił, nie odbudował? Tym bardziej, że ma super lokalizację,
a teraz – jeśli chce się coś pobudować na Lopudzie – trzeba wyrywać koparkami
kawałek miejsca ze stromego kamienistego zbocza. Pewnie jakieś sprawy
majątkowo-prawne stanęły na przeszkodzie reanimacji Grand Hotelu i teraz jego grand
trup straszy w środku kurortu. W pobliżu jest jeszcze opuszczony dom, bez
dachu, cały jakby wypalony w środku. I stary park, w XIX-wiecznym stylu, który
dla nas wyglądał jak ogród botaniczny, ze swym bogactwem tropikalnych roślin,
które tu rosną sobie dziarsko, niemal jak chwasty. Ciekawostką są dwie największe na świecie pinie.
Popularną atrakcją Lopudu jest
jeszcze plaża Šunj, na południu wyspy. Idzie się tam
jakieś pół godziny, między innymi leśnym wąskim jarem. Leniuchy mogą jednak wynająć
elektrycznego melexa i podjechać wąską dróżką asfaltową. Jedyny prawdziwy samochód
jaki widzieliśmy, to strażacki wóz osobowy. Plaża nie jest zbyt duża, ale na
szczęście znów byliśmy prawie sami, więc było miło. Trochę niepokojące wrażenie
robiły opuszczone bary, puste leżaki, porzucone rowery wodne i ogólnie lekki nieład, a nawet syf. Jak sceneria z
jakiegoś filmu postapokaliptycznego. Ale lepsze to, niż tłumy, które zwykle tu
plażują w zdrowej rzeczywistości. Znów mam poczucie winy, że w głębi duszy
jestem wdzięczna wirusowi za unikatowe doznania.
Zrobiliśmy jeszcze krótką
wycieczkę na trzecią wyspę archipelagu – Šipan,
największą, ale też najmniej spektakularną turystycznie. Tam już były drogi i
nawet jeździły małe autobusiki. Zjedliśmy pyszną rybę i wróciliśmy na Lopud.
Elafity są warte grzechu,
zdecydowanie. I warte jakiejś ciekawej opowieści, której akcja mogłaby się tu
rozegrać. Najlepiej w czasach pandemii oczywiście. Ech, gdybym tylko miała
pomysł na zgrabną fabułę…
Koločep
Lopud
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz