Zapisek
124.
Tydzień
pracujący skrócił nam się ostatnio do trzech i pół dnia, bo w czwartki po
południu tradycyjnie już ruszamy w trasę. Za każdym razem ciut dalej na
południe*, w nadziei na coraz lepszą pogodę i cieplejszą wodę. Tu się trochę
przeliczyliśmy, bo choć Makarska Riviera (gdzie tym razem byliśmy),
to już Dalmacja pełną gębą, to temperatura była taka sobie. Trochę popadało,
trochę się pochmurzyło, ale w efekcie nie możemy narzekać, choć osobiście
kąpiel w morzu znowu odłożyłam na później, tzn. jeszcze bardziej na południe😉
Bazę
mieliśmy w Breli, niedaleko sławniejszej Makarskiej. Byliśmy jedynymi gośćmi w
naszym hoteliku, z zejściem wprost na plaże i wprost w objęcia stęsknionego za wczasowiczami
właściciela. W związku z czym nam nie odpuszczał, a szczególnie Włodkowi.
Okazuje się, że małżonek kiedy mówi po chorwacku, jest mistrzem „small talku”. Jak
więc panowie zaczynali pogawędkę przy śniadaniu, to kończyliby niechybnie po
kolacji, gdyby nie przymus zwiedzania.
(* Mąż mnie upomina, że to nieprawda z tym południem, bo Istria tydzień temu była mniej na południe niż Rabac dwa tygodnie temu... Och, on najwyraźniej nie wie, co to jest licentia poetica.)
(* Mąż mnie upomina, że to nieprawda z tym południem, bo Istria tydzień temu była mniej na południe niż Rabac dwa tygodnie temu... Och, on najwyraźniej nie wie, co to jest licentia poetica.)
Cała
Brela jest właściwie jednym długim deptakiem wzdłuż morza, romantycznie wijącym
się przez skaliste plaże i urwiska, ocienionym chylącymi się od wiatru
iglakami. Tak urokliwie i subtelnie jest tu zapewne tylko wówczas, kiedy nikogo
nie ma, bo jeśli te wszystkie skałki obsiądą plażowicze, to może być wręcz
duszno. Ale teraz Brela była cudownie pusta, ku naszemu zachwytowi, i ku
rozpaczy tubylców uzależnionych od turystyki. Im dalej na południe, tym puściej
na razie. Świeżo wypuszczeni na wojaże Słoweńcy, Austriacy czy Niemcy jeszcze
nie zdążyli tu dojechać. A my za to używamy, ile wlezie! Znowu mamy szczęście
doświadczać czegoś wyjątkowego. Trochę jednak głupio mi się tak jarać tym, że
cała Chorwacja jest teraz tylko dla nas, bo widmo kryzysu wyziera z każdego
pustego hotelu, z każdej zamkniętej restauracji. Dwa miesiące już mają w plecy,
a teraz dopiero powoli, ospale się wszystko otwiera. O dużych wycieczkach i
autokarach pełnych Azjatów można na razie tylko pomarzyć, więc kto zapełni te
wszystkie hotele na Makarskiej Rivie? Niektóre, zamknięte na cztery spusty,
wyglądają jak budynki-zombie. Przykre.
A
propos Makarska, to czy tylko mnie strasznie śmieszy ta nazwa i kojarzy się z
taką pyskatą babą ze straganu? Do kompletu, po drugiej stronie gór u podnóża
których przycupnęła „baba” Makarska, leży sobie „chłop” Imotski – miasteczko
słynące z jezior w głębokich lejach. Aż się prosi opowieść, jak to Makarska i
Imotski spędzali wspólnie nocki, czy coś w ten deseń. A jeziorka – Modre,
Czerwone i Zielone warto zobaczyć.
Na plażowanie,
jak już wspomniałam, nie było specjalnie klimatu w ten weekend, ale to nawet
lepiej, bo bez żalu ruszyliśmy w góry. Chorwacja jest niesamowita z tą swoją
rzeźbą terenu, góry schodzące do morza to jest bajka. Drugi co do wielkości
szczyt tego kraju - Sveti Jure (1762 m) - wznosi się na tyłach Makarskiej
(jakkolwiek to nie zabrzmi) i ma tę niepowtarzalną zaletę, że można nań wjechać
samochodem. Droga jest dość wąska i kręta, ale obecnie wszak prawie pusta, więc
nie ma mrożących krew mijanek z busami i balansowania nad przepaścią. A widoki
piękne! I znowu - tym piękniejsze, że bez wszechobecnych tłumów.
Ech,
tak się zastanawiałam, kto na tej pandemii skorzystał i chyba już wiem – my!
tu kluczowa jest mewa! |
śmiałkowie są wśród nas |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz