poniedziałek, 25 maja 2020



Zapisek 123.

Odkąd „otworzyli nam klatki”, nie możemy usiedzieć na miejscu – szczególnie Włodek rzecz jasna😉 Kolejny weekend upłynął nam zatem bardzo intensywnie i bardzo poza domem. Na Istrii tym razem.
Wyjechaliśmy w czwartek wieczorem (pisałam, że czas to rzecz względna, a już na pewno weekend nie powinien mieć żadnych ograniczeń) i zainstalowaliśmy się na kwaterze w Rabcu. Hotele jeszcze w większości są pozamykane, ale apartamenty działają. Był to też pierwszy weekend, kiedy zaczęły otwierać się tam restauracje. Znów byliśmy pierwszymi gośćmi, znów przecieraliśmy szlaki dla sezonu wiosna/lato 2020.
Rabac nie jest może jakiś spektakularny, ale całkiem ładnie położony nad zatoką. Nie ma starówki, bo w dawnych czasach chyba nie wiedziano, jak sobie poradzić z tutejszym ukształtowaniem terenu, więc żaden większy gród się tu nie rozwinął. Strome zbocza schodzą do morza, a miasto rozrasta się pionowo. Cały czas chodziliśmy góra-dół. Po płaskim można iść tylko wzdłuż brzegu, jak w większości chorwackich kurortów, gdzie ciągnie się spacerowa promenada. Ludzi na niej na razie niewiele, plaże puste, wszystko jest tak jakby zawieszone w oczekiwaniu. Fajny klimat.
Nasz przedłużony weekend nie dla wszystkich był jednak wolny – Robi miał szkołę do południa (w piątek amerykańską, a w sobotę polską) i dzielnie się uczył, a my razem z nim, bo to jest jednak cało rodzinne przedsięwzięcie. Uff, czuję coraz większy podziw dla nauczycieli.
Ale wróćmy na Istrię. Jak już odpracowaliśmy szkolną pańszczyznę, to przyszedł czas na tutejsze atrakcje. Wypoczynek był raczej aktywny. Najpierw jaskinia koło Pazina, czyli Pazinska Jama. Trochę już tych jaskiń zaliczyliśmy i szczerze mówiąc, nawet mi się nie chciało tam iść. Tymczasem życie znów mnie zaskoczyło, a właściwie to mąż. Pazinska Jama, to nie taka turystyczna grota, ale prawdziwa speleologiczna przygoda. Byliśmy tylko my i dwójka przewodników. Do jaskini się zjeżdża na linach i to tylko wówczas, jeśli warunki na to pozwalają. Przez jamę przepływa rzeka, więc gdy pada, wszystko jest zalane i nici ze zwiedzania. W środku jaskini jest jezioro, które ma w dnie tzw. syfon i woda przepływa gdzieś dalej. Ale czasem syfon się zatka, wtedy woda się cofa i zalewa cały kanion prowadzący do jaskini. Jest to dosyć niesamowite, bo ten kanion jest olbrzymi, a rzeczka na co dzień, to taka wstążeczka. Ot, potęga natury.
Kolejny wyczyn naszego weekendu na Istrii, to objechanie rowerami półwyspu Kamenjak. Nazwa nie jest przypadkowa, bo jedzie się prawie cały czas po kamulcach (i korzeniach), w górę, w dół i tak przez 15 km. Po drodze są mega widoki - plaże, urwiste klify, czarujące zatoczki, co niestety nie stanowi ukojenia dla zbolałego tyłka. Niemniej polecam wszystkim cyklistom.
Obite pupy mogliśmy niby wymoczyć w morzu, ale tylko Robi się zdecydował na całościową kąpiel. Woda jeszcze lodowata. No dobra, właściwie to taka, jak w upalne lato w Bałtyku. Może w następny weekend się odważę…
Dodam jeszcze tylko, że w Chorwacji pandemia odchodzi już zupełnie do lamusa. Dziś (ale i wczoraj, i przedwczoraj) zero nowych przypadków, raptem sto aktywnych. Czujemy się bezpiecznie i naprawdę myślę, że powinni otworzyć szkołę. Bo zaraz mi się uleje, jak tej rzece w jaskini.  

ps. Jeśli macie konto na Instagramie, to zapraszam do followania mojej nowej strony travel_symmetry, gdzie wrzucam swoje ulubione (nie tylko symetryczne) zdjęcia z różnych podróży. Będzie mi miło :)












kanion

naprawdę można się bać własnego cienia 





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz