Zapisek 77.
czas zarazy – dzień 8
Dziś obudził mnie kaszel. A w obecnej sytuacji brzmi to równie groźnie, co trzęsienie
ziemi. Cały dzień wsłuchuję się w swoje objawy (gardło pobolewa czy drapie?,
spociłam się czy to może stan podgorączkowy?) na przemian z wsłuchiwaniem się w
odgłosy domu. Wczoraj sąsiedzi przesuwali meble, a ja przy każdym szurnięciu miałam zawał. W nocy kilka razy zatrzęsło, ale
tylko raz się z tego powodu obudziłam. Zresztą myślałam, że to Włodek się wierci.
W ciągu dnia też był jeden mocniejszy wstrząs (ok. 3), ale już przestaliśmy zwracać
na to uwagę. Trzeba się przyzwyczaić. Tak ma być jeszcze przez jakiś czas.
I tak nic na to nie poradzimy. Jedyne co nam przyszło wczoraj do głowy na ukoronowanie
(ha,ha…korona) dnia pełnego wstrząsających wrażeń, to było otworzenie najlepszej
butelki wina, jaką mieliśmy - z winiarni Miloš, którą rok temu odwiedziliśmy z rodzicami Włodka. Dostaliśmy je od nich w prezencie i trzymaliśmy na
jakąś wyjątkową okazję. A czy może być coś bardziej wyjątkowego niż przeżycie trzęsienia
ziemi z pandemią w tle? Poza tym, niewiele brakowało, by to wino się po prostu stłukło
przy porannych wstrząsach. Dlatego naczelna zasada od teraz: co masz wypić
jutro, wypij dzisiaj! Było pyszne.
Zagrzeb jakoś się otrząsa (jakkolwiek by to nie zabrzmiało) po wczorajszych
wydarzeniach, ale sytuacja jest na pewno bardzo ciężka. Niektórzy ludzie nie
mogą wrócić do swoich domów ze względu na uszkodzenia. Centrum miasta zniszczone,
zdjęcia są dość przerażające. Co prawda w mediach ukazywane są zapewne tylko
te najbardziej spektakularne zniszczenia, dlatego mam nadzieje, że jednak większość
domów i ulic ocalała. Nie byłam tam i pewnie nie będę, obostrzenia są coraz
surowsze. Można już chyba tylko wychodzić do sklepu, lekarza, chociaż tak na
100 procent to nie wiem, co np. ze spacerem w pojedynkę. Dziś wydano też zakaz
opuszczania miasta. Każdy ma być w miejscu zameldowania. Przy okazji wyjaśniło się,
skąd te wczorajsze kolejki po paliwo. Zagrzebianie zaczęli masowo wyjeżdżać do
swoich domków weekendowych, głównie nad morzem. Aż zamknięto autostradę, a dziś
kazano wszystkim wracać, żeby nie roznosili wirusa po wsiach i miasteczkach.
Robi się coraz bardziej ponuro, pogoda też pogłębia nastrój. Jest zimno,
pochmurno, wietrznie. Pół dnia spędziłam na telefonie wspierając się nawzajem ze
znajomymi, z rodzicami, relacjonując jeszcze raz wczorajsze wydarzenia. Pisałam ostatnio,
że w sumie jesteśmy tu sami. Otóż, to nieprawda. Mamy grono bliskich znajomych,
a ostatni dzień mi to wybitnie uświadomił, że są to naprawdę bliscy mi ludzie.
Wczoraj byliśmy wszyscy cały czas w kontakcie. Martwiliśmy się, jeśli ktoś nie
odpowiadał. Dzieliliśmy informacjami. Z braku możliwości spotkań coraz częściej
do siebie dzwonimy, wypłakujemy żale i złości na zaistniałą sytuację, radzimy, ale
przede wszystkim podtrzymujemy się na duchu. Tak, to chyba przyjaźń. Może po tych przejściach,
będzie nawet silniejsza niż inne.
Poniżej zdjęcia przesłane przed chwilą przez
moją koleżankę, która mieszka w centrum. Widoki jak z wojny. Zdałam sobie sprawę,
że przez te prawie trzy lata Zagrzeb też stał mi się bliski, bardziej niż myślałam.
Patrzę na te zdjęcia ze łzami w oczach, bo to przecież moje okaleczone miasto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz