piątek, 25 maja 2018


Zapisek 26.

W kolejny majowy weekend ruszyliśmy wraz z rodzicami na Cres – jedną z chorwackich wysp. Z Zagrzebia nie jest tam aż tak masakrycznie daleko, więc wycieczka w sam raz na sobotę i niedzielę. Cres, to coś dla miłośników przyrody i dzikiej natury, choć oczywiście bez przesady – nie jest to Afryka, ani nawet Białowieża. Ale są tu na przykład sępy. I mnóstwo szlaków do mniej lub bardzie wyczerpujących wędrówek. I piękna linia brzegowa. „Cres – no stress” głosi miejscowe porzekadło.
Hitem wyjazdu były dwie malownicze plaże, do których droga wiodła stromo w dół, a z powrotem… no cóż, mięśnie bolały jeszcze długo. Jedna z tych plaż leży u podnóża miasteczka Lubenice, które wznosi się wysoko na skalistym brzegu wyspy. Schodząc w dół, częściowo przez las, a trochę ślizgając się po kamiennych gruzowiskach, doszliśmy po jakiejś godzinie do cudnej zatoczki z prawie pustą plażą, bo chętnych na ten trekking nie było zbyt wielu. W lecie jest pewnie inaczej i ta rajska enklawa może się zamienić w przeludniony koszmar. Dlatego do Chorwacji najlepiej wiosną. Jako jedyna z rodziny wykąpałam się tam w krystalicznie czystej i lodowatej wodzie, tym samym oficjalnie rozpoczynając sezon letni i dowodząc, kto jest najodważniejszy.
Na kolejnej plaży – Mali Bok – dołączył do mnie syn. Tam też było uroczo pusto, choć zejście do zatoczki było dużo krótsze, ale za to bardziej strome. I nad głowami krążyły sępy. Może niektórzy padają po drodze? My szczęśliwie nie staliśmy się niczyją przekąską, za to sami zakąszaliśmy z apetytem po intensywnej wspinaczce.   































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz