Zapisek
26.
W kolejny majowy weekend ruszyliśmy wraz z rodzicami na
Cres – jedną z chorwackich wysp. Z Zagrzebia nie jest tam aż tak masakrycznie
daleko, więc wycieczka w sam raz na sobotę i niedzielę. Cres, to coś dla
miłośników przyrody i dzikiej natury, choć oczywiście bez przesady – nie jest
to Afryka, ani nawet Białowieża. Ale są tu na przykład sępy. I mnóstwo szlaków
do mniej lub bardzie wyczerpujących wędrówek. I piękna linia brzegowa. „Cres –
no stress” głosi miejscowe porzekadło.
Hitem wyjazdu były dwie malownicze
plaże, do których droga wiodła stromo w dół, a z powrotem… no cóż, mięśnie
bolały jeszcze długo. Jedna z tych plaż leży u podnóża miasteczka Lubenice,
które wznosi się wysoko na skalistym brzegu wyspy. Schodząc w dół, częściowo
przez las, a trochę ślizgając się po kamiennych gruzowiskach, doszliśmy po
jakiejś godzinie do cudnej zatoczki z prawie pustą plażą, bo chętnych na ten
trekking nie było zbyt wielu. W lecie jest pewnie inaczej i ta
rajska enklawa może się zamienić w przeludniony koszmar. Dlatego do Chorwacji
najlepiej wiosną. Jako jedyna z rodziny wykąpałam się tam w krystalicznie
czystej i lodowatej wodzie, tym samym oficjalnie rozpoczynając sezon letni i
dowodząc, kto jest najodważniejszy.
Na kolejnej plaży – Mali Bok – dołączył
do mnie syn. Tam też było uroczo pusto, choć zejście do zatoczki było dużo
krótsze, ale za to bardziej strome. I nad głowami krążyły sępy. Może niektórzy
padają po drodze? My szczęśliwie nie staliśmy się niczyją przekąską, za to sami
zakąszaliśmy z apetytem po intensywnej wspinaczce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz