wtorek, 4 września 2018


Zapisek 30.

Uff, czas się zabrać do roboty. Wakacje skończyły się już dobre dwa tygodnie temu, minął rok odkąd się sprowadziliśmy do Zagrzebia, pora więc na drugi rozdział naszej chorwackiej przygody.
Zanim jednak zatopię się na dobre i na bieżąco w jesiennej codzienności (dziś leje równo cały dzień, więc to żadna metafora), jeszcze kilka słów o tym co było.
Prawie całe lato byłam z Robim w Polsce, Włodek po mundialowych przeżyciach dołączył też do nas na dwa tygodnie i – jak to w domu – było super! Natomiast ostatni tydzień wakacji, które w naszej międzynarodowej szkole trwały tylko do 20 sierpnia, spędziliśmy w Chorwacji, jak większość rodaków😊 Wczasowaliśmy się w Jadriji, z baaardzo liczną grupą znajomych. Czas płynął leniwie nad basenem, od czasu do czasu ruszyliśmy się na jakąś wycieczkę po okolicy i ogólnie było miło. Najlepiej bawił się Robert w towarzystwie starszych koleżanek, które totalnie go omotały. A najbardziej nudził się Włodek, no bo ile można spać w jednym miejscu?😉
Żeby się więc rozruszać, pomimo rozpoczęcia szkoły, kontynuowaliśmy wojaże weekendowo. Tym bardziej, że odwiedziła nas moja koleżanka, więc był pretekst żeby jej co nieco pokazać. Byliśmy na wyspie Brijuni, gdzie swego czasu rezydował Tito i gdzie przyjmował rozmaitych dygnitarzy oraz celebrytów z całego świata. Teraz cały ten teren objęty jest Parkiem Narodowym i robi niesamowite wrażenie. Po pierwsze są tam raptem dwa hotele, pamiętające jeszcze czasy Tito, więc klimat jest zacny. Nie ma za to zbyt dużo turystów, a może my mieliśmy szczęście, bo pogoda była niepewna - w każdym razie wyspa świeciła pustkami. Przemierzaliśmy ją na rowerach, co i rusz drogę przebiegał nam zając albo paw, ale były też miejsca, gdzie pasły się zebry, biegały strusie, a nawet przechadzały słonie. Tito swego czasu stworzył tu sobie małe safari. Między obłędnie pachnącymi sosnami pinii co chwilę natknąć się można było na starożytne ruiny z czasów rzymskich albo jakiś średniowieczny kościółek. W każdym razie, to nie jugosłowiańscy prominenci byli pierwszymi, którzy odkryli uroki wyspy. Wisienką na torcie był bar przy plaży, taka budka właściwie, gdzie starszy pan w muszce z galanterią obsługiwał gości, a w tle leciały klasyczne operowe arie. Dzień pełen wrażeń zakończył się spektakularną burzą – pioruny waliły z taką częstotliwością, że noc stała się dniem, a my podziwialiśmy to widowisko z hotelowego lobby, zastanawiając się, kto ze sławnych gości siedział tu przed nami.  
Deszczowe dni niestety zaczynają być coraz częstsze, ostatni weekend spędziliśmy więc w słoweńskiej jaskini – Szkocjańska Jama – co by przechytrzyć aurę i schować się przed deszczem. Jaskinia robi wrażenie, choć mnie osobiście chyba jednak bardziej podobała się Postojna, którą eksplorowaliśmy rok temu. Ta za to była bardziej dzika.
To tyle w skrócie. Tymczasem zaczynamy nowy zagrzebany rok. Zostańcie z blogiem!   


Jadrija i okolice











Brijuni









Słowenia 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz