Zapisek
16.
Robert miał zimowe ferie w szkole, więc
polecieliśmy do Afryki. Takiej trochę oszukanej, bo na Wyspy Zielonego
Przylądka, więc było całkiem luksusowo i z dobrymi drogami – ale jakby nie
patrzeć na mapę: Afryka!
Z tych wysp zobaczyliśmy w sumie pięć:
Sal, Sao Vicente, Santo Antao, Fogo i Santiago. Każda jest kompletnie inna i każda godna uwagi. No, może najmniej Sal, od której zaczęliśmy i na której ląduje większość zorganizowanych
wycieczek - spotkaliśmy ludzi m.in. z Katowic ;) Ale jeśli później ci turyści już nigdzie nie pojadą, to współczuję. Bo na Sal właściwie nic nie ma, oprócz plaż (których
za to prawie nie ma na innych wyspach). Tym razem strasznie wiało i było trochę
za zimno, żeby się kąpać (choć niektórzy desperaci pluskali się w najlepsze), więc nie na
wiele zdały nam się te piaszczyste plaże. Może latem jest lepiej. Poza tym Sal, to jedna wielka pustynia, łysa i sucha, na której masowo powstają hotele i jest
niezły bajzel. Jest tu jeszcze kopalnia soli i malownicze „oczko wodne” na
wybrzeżu, ale wszystko można obejrzeć w pół dnia i to z bólem brzucha, czego osobiście
doświadczyłam. Może dlatego też moje wspomnienia z Sal są dość cierpkie, ale
naprawdę – ze wszystkich wysp, ta była najmniej ciekawa i ładna.
Potem było już tylko lepiej. Sao Vicente, to przede wszystkim karnawał! Akurat trafiliśmy na dwa dni tej najsłynniejszej
imprezy w regionie. Chodzą słuchy, że po Rio, jest to drugi najlepszy karnawał
świata. Kiedy u nas są tzw. ostatki i środa popielcowa, w Mindelo (stolicy
wyspy) trwa zabawa w najlepsze. Ulicami miasta, w rytm afrykańsko-karaibskiej
muzy, przechodzi niekończąca się parada przebierańców. Niektóre tancerki
prezentują swe wdzięki na gigantycznych platformach. Większość mieszkańców też
jest jakoś poprzebierana, a ci co nie idą w tanecznym pochodzie próbują sobie
znaleźć jak najlepsze miejsce – na dachach, w oknach – żeby podziwiać
rozbawiony tłum. Dzieje się maskarada!
Z Sao Vicente popłynęliśmy na jeden
dzień promem na Santo Antao. Pomiędzy pozostałymi wyspami raczej trzeba latać
samolotem, bo podróż łódką - przy wiecznie wzburzonych wodach Atlantyku i niemałych
odległościach - trwa zwykle zbyt długo. Santo Antao jest śliczne – zielone i
górzyste. Jeśli ktoś ma więcej czasu, to na pewno warto tu sobie powędrować po
górach i dolinach. Ale my objechaliśmy wyspę autem, co i rusz zatrzymując się
na foty, które i tak nawet w połowie nie oddają uroków tamtejszych krajobrazów.
Kolejna wyspa, na którą dolecieliśmy, to
Fogo. Chyba najciekawsza ze wszystkich, z uwagi na majestatyczny wulkan o tej
samej nazwie, który dumnie wznosi się nad lądem i od czasu do czasu eksploduje.
Ostatnio w 2014 r. Na wulkan można się wdrapać (ok. 2800m n.p.m.), albo wybrać
wersję light (jak my), czyli dotrzeć tylko do tzw. małego krateru na wysokości
ok. 2000 m. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciąga się ciemny wulkaniczny
krajobraz, można dostrzec też jęzor zastygłej lawy, która cztery lata temu
kompletnie zalała miasteczko zlokalizowane w kalderze. Robi to dość
przygnębiające wrażenie. A tymczasem, na tym czarnym pustkowiu pod wulkanem, powstają już nowe domy i siedliska. Tylko po to, by za kilka lat znów utonąć w
rozżarzonej lawie i popiołach, kiedy wulkan się przebudzi i ziewnie ogniem. Ale
widać miejscowi to lubią. Mniejsi ryzykanci osiedlają się na wybrzeżu, wzdłuż
czarnych plaż, np. w sennym Sao Filipe. Można odnieść wrażenie, że
na Wyspach Zielonego Przylądka rezydują wszyscy święci: Filip, Antoni, Wincent,
Santa Maria na Sal, Santa Monica na Boavista i jeszcze paru "san" w okolicy pewnie by
się znalazło. Np. Santiago, największa z wysp, którą zostawiliśmy sobie na
koniec.
Tu znajduje się Praia – stolica całego
kraju, całkiem spora i nowoczesna. Jest nawet centrum handlowe, ale zamiast do
niego zaglądać, lepiej się wybrać na wycieczkę za miasto, do pierwszej osady na tych ternach
Cidade Velha. Warto zobaczyć najstarszy udokumentowany kościół w tropikach, ruiny katedry
oraz stary fort, z którego roztacza się imponujący widok na morze i w głąb
wyspy. Potem można powłóczyć się uliczkami Prai, przysiąść w jednej z licznych
knajpek i posłuchać muzyki na żywo albo nawet iść na plażę, jeśli pogoda
pozwoli.
Podczas całego naszego pobytu było ok.
20-23 st. C. Gdy wiało i się chmurzyło, było dość chłodno, ale gdy wyszło
słońce momentalnie robił się upał. Na kąpiel w morzu w każdym razie nigdzie się
nie zdecydowaliśmy, choć Włodek twierdził, że woda jest jak w lipcu w
Chorwacji. Hmm… Ale na intensywne zwiedzanie pogoda była w sam raz. "Wyspy
Wszystkich Świętych" polecają się na wycieczki!
W drodze powrotnej małżonek zrobił mi
jeszcze fajną niespodziankę. W ostatniej chwili dowiedziałam się, że wracamy
przez Warszawę. Tam, używając podstępu, Włodek wyprowadził mnie poza bramki
lotniska i – ku mojemu totalnemu osłupieniu – w jednej z kawiarni spotkaliśmy moich rodziców. Okazało się, że ukartowali to już tydzień wcześniej, a ja
oczywiście nic nie wiedziałam. Była radocha jakich mało. I jeszcze raz się
przekonałam, że Chorwacja – Polska, to właściwie żadna odległość. Ot tak, można
się spotkać na chwilę na kawkę po drodze 😊
Zdjęcia wrzucam na raty.
Sal
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz