piątek, 23 lutego 2018

Zapisek 16.

Robert miał zimowe ferie w szkole, więc polecieliśmy do Afryki. Takiej trochę oszukanej, bo na Wyspy Zielonego Przylądka, więc było całkiem luksusowo i z dobrymi drogami – ale jakby nie patrzeć na mapę: Afryka!
Z tych wysp zobaczyliśmy w sumie pięć: Sal, Sao Vicente, Santo Antao, Fogo i Santiago. Każda jest kompletnie inna i każda godna uwagi. No, może najmniej Sal, od której zaczęliśmy i na której ląduje większość zorganizowanych wycieczek - spotkaliśmy ludzi m.in. z Katowic ;) Ale jeśli później ci turyści już nigdzie nie pojadą, to współczuję. Bo na Sal właściwie nic nie ma, oprócz plaż (których za to prawie nie ma na innych wyspach). Tym razem strasznie wiało i było trochę za zimno, żeby się kąpać (choć niektórzy desperaci pluskali się w najlepsze), więc nie na wiele zdały nam się te piaszczyste plaże. Może latem jest lepiej. Poza tym Sal, to jedna wielka pustynia, łysa i sucha, na której masowo powstają hotele i jest niezły bajzel. Jest tu jeszcze kopalnia soli i malownicze „oczko wodne” na wybrzeżu, ale wszystko można obejrzeć w pół dnia i to z bólem brzucha, czego osobiście doświadczyłam. Może dlatego też moje wspomnienia z Sal są dość cierpkie, ale naprawdę – ze wszystkich wysp, ta była najmniej ciekawa i ładna.
Potem było już tylko lepiej. Sao Vicente, to przede wszystkim karnawał! Akurat trafiliśmy na dwa dni tej najsłynniejszej imprezy w regionie. Chodzą słuchy, że po Rio, jest to drugi najlepszy karnawał świata. Kiedy u nas są tzw. ostatki i środa popielcowa, w Mindelo (stolicy wyspy) trwa zabawa w najlepsze. Ulicami miasta, w rytm afrykańsko-karaibskiej muzy, przechodzi niekończąca się parada przebierańców. Niektóre tancerki prezentują swe wdzięki na gigantycznych platformach. Większość mieszkańców też jest jakoś poprzebierana, a ci co nie idą w tanecznym pochodzie próbują sobie znaleźć jak najlepsze miejsce – na dachach, w oknach – żeby podziwiać rozbawiony tłum. Dzieje się maskarada!
Z Sao Vicente popłynęliśmy na jeden dzień promem na Santo Antao. Pomiędzy pozostałymi wyspami raczej trzeba latać samolotem, bo podróż łódką - przy wiecznie wzburzonych wodach Atlantyku i niemałych odległościach - trwa zwykle zbyt długo. Santo Antao jest śliczne – zielone i górzyste. Jeśli ktoś ma więcej czasu, to na pewno warto tu sobie powędrować po górach i dolinach. Ale my objechaliśmy wyspę autem, co i rusz zatrzymując się na foty, które i tak nawet w połowie nie oddają uroków tamtejszych krajobrazów.
Kolejna wyspa, na którą dolecieliśmy, to Fogo. Chyba najciekawsza ze wszystkich, z uwagi na majestatyczny wulkan o tej samej nazwie, który dumnie wznosi się nad lądem i od czasu do czasu eksploduje. Ostatnio w 2014 r. Na wulkan można się wdrapać (ok. 2800m n.p.m.), albo wybrać wersję light (jak my), czyli dotrzeć tylko do tzw. małego krateru na wysokości ok. 2000 m. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciąga się ciemny wulkaniczny krajobraz, można dostrzec też jęzor zastygłej lawy, która cztery lata temu kompletnie zalała miasteczko zlokalizowane w kalderze. Robi to dość przygnębiające wrażenie. A tymczasem, na tym czarnym pustkowiu pod wulkanem, powstają już nowe domy i siedliska. Tylko po to, by za kilka lat znów utonąć w rozżarzonej lawie i popiołach, kiedy wulkan się przebudzi i ziewnie ogniem. Ale widać miejscowi to lubią. Mniejsi ryzykanci osiedlają się na wybrzeżu, wzdłuż czarnych plaż, np. w sennym Sao Filipe. Można odnieść wrażenie, że na Wyspach Zielonego Przylądka rezydują wszyscy święci: Filip, Antoni, Wincent, Santa Maria na Sal, Santa Monica na Boavista i jeszcze paru "san" w okolicy pewnie by się znalazło. Np. Santiago, największa z wysp, którą zostawiliśmy sobie na koniec.
Tu znajduje się Praia – stolica całego kraju, całkiem spora i nowoczesna. Jest nawet centrum handlowe, ale zamiast do niego zaglądać, lepiej się wybrać na wycieczkę za  miasto, do pierwszej osady na tych ternach Cidade Velha. Warto zobaczyć najstarszy udokumentowany kościół w tropikach, ruiny katedry oraz stary fort, z którego roztacza się imponujący widok na morze i w głąb wyspy. Potem można powłóczyć się uliczkami Prai, przysiąść w jednej z licznych knajpek i posłuchać muzyki na żywo albo nawet iść na plażę, jeśli pogoda pozwoli.
Podczas całego naszego pobytu było ok. 20-23 st. C. Gdy wiało i się chmurzyło, było dość chłodno, ale gdy wyszło słońce momentalnie robił się upał. Na kąpiel w morzu w każdym razie nigdzie się nie zdecydowaliśmy, choć Włodek twierdził, że woda jest jak w lipcu w Chorwacji. Hmm… Ale na intensywne zwiedzanie pogoda była w sam raz. "Wyspy Wszystkich Świętych" polecają się na wycieczki!
W drodze powrotnej małżonek zrobił mi jeszcze fajną niespodziankę. W ostatniej chwili dowiedziałam się, że wracamy przez Warszawę. Tam, używając podstępu, Włodek wyprowadził mnie poza bramki lotniska i – ku mojemu totalnemu osłupieniu –  w jednej z kawiarni spotkaliśmy moich rodziców. Okazało się, że ukartowali to już tydzień wcześniej, a ja oczywiście nic nie wiedziałam. Była radocha jakich mało. I jeszcze raz się przekonałam, że Chorwacja – Polska, to właściwie żadna odległość. Ot tak, można się spotkać na chwilę na kawkę po drodze 😊    

Zdjęcia wrzucam na raty. 

Sal

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz