Zapisek
8.
Ostatni tydzień spędziliśmy w
Toskanii i tym samym spełniło się moje marzenie (jedno z wielu). Kiedyś dawno
temu przemknęłam przez Florencję i okolice, obiecując sobie, że jeszcze kiedyś
tam wrócę na dłużej. No i w końcu, zważywszy że mieszkamy praktycznie rzut
beretem, a Robi miał akurat ferie w szkole – udało mi się namówić rodzinę na tę
mało egzotyczną, ale za to jakże estetyczną podróż 😊
Przemierzyliśmy trasę:
Florencja – Chianti – San Gimignano – Volterra – Siena – Montepulciano i dolina
Orcii. Czyli jeszcze nie całą Toskanię zjechaliśmy, więc trzeba będzie wrócić!
Pogoda była słonecznie jesienna, z nieco bardziej mglistą końcówką. W drodze
powrotnej lało za to równo, co tym bardziej uzmysłowiło nam, jakie mieliśmy szczęście.
Z drugiej strony, nie wyobrażam sobie wycieczki tutaj w miesiącach bardziej
pewnych pogodowo. Skoro teraz, na początku listopada we Florencji były tłumy i
kilometrowe kolejki do najpopularniejszych zabytków, to lato w Toskanii musi
być straszne.
Pomimo długaśnych kolejek udało
nam się dostać do Galerii Uffizi (która była na mojej liście „must have” już od
zamierzchłych czasów). Wykupiliśmy zwiedzanie z przewodnikiem (co zapewniło
ominięcie kolejki) i okazało się to świetnym rozwiązaniem. W natłoku Wielkiej
Sztuki jednak dobrze, jak ktoś co nie co opowie i usystematyzuje przykurzoną
szkolną wiedzę. Nawet Robi słuchał z zainteresowaniem i przyswoił sobie kilka
nowych pojęć, jak: apokalipsa, zwiastowanie, perspektywa czy renesans. Ten
wyjazd był szczególnie obfity w obcowanie ze sztuką. Zwykle rzadko zaglądamy do
muzeów, ale skoro już znaleźliśmy się w kolebce renesansu i europejskiej
kultury w ogóle, to grzechem byłoby nie zajrzeć tu i ówdzie. Tym bardziej, że
dzieła mistrzów nawet na takich laikach, jak my robią kolosalne wrażenie i nie
bez powodu uznawane są za: dzieła mistrzów! Najniżej chylę czoła dla geniuszu Michała
Anioła – jego „Dawid” po prostu odebrał mi głos, więc nawet nie będę się tu wywnętrzniać.
Zresztą chłopaki też były pod niemałym wrażeniem, a Robi teraz bezbłędnie rozpoznaje
wszelkie kopie tego posągu 😉
Liczbie dzieł sztuki i
turystów we Florencji dorównywała chyba tylko liczba sklepów z torebkami, przez
co i nasz bagaż nieco się powiększył 😉 Potem
stopniowo zwiększał się coraz bardziej, głównie za sprawą kolejnych butelek
wina. No, ale jak tu wrócić z Toskanii bez Chianti czy Brunello di Montalcino?
W regionie Chianti
zwiedziliśmy bardzo efektowną winnicę rodziny Antinori, która produkuje wino
już od ponad 600 lat. Obecnie nowoczesne i świetnie zaprojektowane budynki tej
wytwórni wkopane są częściowo we wzgórze, komponując się idealnie z
krajobrazem. Prześledziliśmy tam cały proces produkcji wina, degustując na
koniec kilka jego odmian i wybierając najlepszą do naszej „piwniczki” w
bagażniku.
Zwiedzanie Toskanii łączy się
niestety z nieustannymi degustacjami, żeby nie powiedzieć z obżarstwem. Nawet
Robert rozsmakował się w tutejszej kuchni i od czasu do czasu porzucał pizzę na
rzecz fasolowej zupy Ribollita, tudzież gulaszu z dzika. Niewątpliwie
wrócilibyśmy z tej wyprawy o jakieś pięć kilo do przodu każdy, gdyby nie miłość
Włodka do wszelkich wież i baszt. W każdym odwiedzanym miasteczku musieliśmy
wdrapać się przynajmniej na jedną taką wieżę, a dodawszy do tego niekończące
się spacery po stromych uliczkach góra-dół, nadmiar kalorii trochę się
bilansował. Ale tylko trochę, no bo jeszcze lody, sery, desery… Ech, dolce
vita!
Toskania wygląda dokładnie
tak, jak na powszechnie znanych obrazkach. Wzgórza usiane winnicami, teraz
jeszcze pokolorowane na żółto-pomarańczowo-czerwono. Między nimi równe alejki
strzelistych cyprysów, gdzie nie gdzie jakieś malownicze miasteczko na
szczycie. Pod San Gimignano spaliśmy na wsi, w wilii niemal identycznej, jak ta
z mojego ulubionego filmu „Pod słońcem Toskanii”.
Ale najbardziej podobało mi się Montepulciano (i okolice). Tam nocowaliśmy z kolei w samym środku tego
średniowiecznego miasteczka, położonego oczywiście na szczycie całkiem sporej
górki. Podczas naszej bytności, szczyt ten przez cały niemal czas spowijała gęsta
mgła, co dodawało miastu mistycznego uroku. Kiedy zaś zjechaliśmy w dół,
krążąc po malowniczej dolinie Orcii, mgły się rozwiały i mogliśmy podziwiać
faktycznie wielce urokliwą dolinę. Teraz jesienią jest ona trochę łysawa (pola
świecą zaoraną pustką), co miejscami nadaje jej księżycowy charakter. Kręcąc
się po dolinie zahaczyliśmy jeszcze o niektóre miasteczka, jak np. Montalcino
(super degustacja wina na Zamku), Pienza, Rocca d’Orcia.
Właściwie wszystko mi się
podobało! Choć nie, małe sprostowanie: kiedy wiele lat temu pierwszy raz byłam
w Toskanii (i w ogóle dopiero zaczynałam podróżować na poważnie), zachwyciłam
się Sieną i strasznie chciałam tam wrócić raz jeszcze. A teraz… jakoś tak bez
szału. Na tle innych atrakcji wypadła w sumie najsłabiej. A może miałam za duże
oczekiwania? Z tego morał, że chyba jednak lepiej nie wracać do tych samych
miejsc (której to zasady stara się uparcie trzymać Włodek).
Ale do Toskanii jeszcze
wrócimy! :P
Florencja
Chianti
cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz