wtorek, 7 listopada 2017

Zapisek 8.

Ostatni tydzień spędziliśmy w Toskanii i tym samym spełniło się moje marzenie (jedno z wielu). Kiedyś dawno temu przemknęłam przez Florencję i okolice, obiecując sobie, że jeszcze kiedyś tam wrócę na dłużej. No i w końcu, zważywszy że mieszkamy praktycznie rzut beretem, a Robi miał akurat ferie w szkole – udało mi się namówić rodzinę na tę mało egzotyczną, ale za to jakże estetyczną podróż 😊
Przemierzyliśmy trasę: Florencja – Chianti – San Gimignano – Volterra – Siena – Montepulciano i dolina Orcii. Czyli jeszcze nie całą Toskanię zjechaliśmy, więc trzeba będzie wrócić! Pogoda była słonecznie jesienna, z nieco bardziej mglistą końcówką. W drodze powrotnej lało za to równo, co tym bardziej uzmysłowiło nam, jakie mieliśmy szczęście. Z drugiej strony, nie wyobrażam sobie wycieczki tutaj w miesiącach bardziej pewnych pogodowo. Skoro teraz, na początku listopada we Florencji były tłumy i kilometrowe kolejki do najpopularniejszych zabytków, to lato w Toskanii musi być straszne.
Pomimo długaśnych kolejek udało nam się dostać do Galerii Uffizi (która była na mojej liście „must have” już od zamierzchłych czasów). Wykupiliśmy zwiedzanie z przewodnikiem (co zapewniło ominięcie kolejki) i okazało się to świetnym rozwiązaniem. W natłoku Wielkiej Sztuki jednak dobrze, jak ktoś co nie co opowie i usystematyzuje przykurzoną szkolną wiedzę. Nawet Robi słuchał z zainteresowaniem i przyswoił sobie kilka nowych pojęć, jak: apokalipsa, zwiastowanie, perspektywa czy renesans. Ten wyjazd był szczególnie obfity w obcowanie ze sztuką. Zwykle rzadko zaglądamy do muzeów, ale skoro już znaleźliśmy się w kolebce renesansu i europejskiej kultury w ogóle, to grzechem byłoby nie zajrzeć tu i ówdzie. Tym bardziej, że dzieła mistrzów nawet na takich laikach, jak my robią kolosalne wrażenie i nie bez powodu uznawane są za: dzieła mistrzów! Najniżej chylę czoła dla geniuszu Michała Anioła – jego „Dawid” po prostu odebrał mi głos, więc nawet nie będę się tu wywnętrzniać. Zresztą chłopaki też były pod niemałym wrażeniem, a Robi teraz bezbłędnie rozpoznaje wszelkie kopie tego posągu 😉
Liczbie dzieł sztuki i turystów we Florencji dorównywała chyba tylko liczba sklepów z torebkami, przez co i nasz bagaż nieco się powiększył 😉 Potem stopniowo zwiększał się coraz bardziej, głównie za sprawą kolejnych butelek wina. No, ale jak tu wrócić z Toskanii bez Chianti czy Brunello di Montalcino?
W regionie Chianti zwiedziliśmy bardzo efektowną winnicę rodziny Antinori, która produkuje wino już od ponad 600 lat. Obecnie nowoczesne i świetnie zaprojektowane budynki tej wytwórni wkopane są częściowo we wzgórze, komponując się idealnie z krajobrazem. Prześledziliśmy tam cały proces produkcji wina, degustując na koniec kilka jego odmian i wybierając najlepszą do naszej „piwniczki” w bagażniku.
Zwiedzanie Toskanii łączy się niestety z nieustannymi degustacjami, żeby nie powiedzieć z obżarstwem. Nawet Robert rozsmakował się w tutejszej kuchni i od czasu do czasu porzucał pizzę na rzecz fasolowej zupy Ribollita, tudzież gulaszu z dzika. Niewątpliwie wrócilibyśmy z tej wyprawy o jakieś pięć kilo do przodu każdy, gdyby nie miłość Włodka do wszelkich wież i baszt. W każdym odwiedzanym miasteczku musieliśmy wdrapać się przynajmniej na jedną taką wieżę, a dodawszy do tego niekończące się spacery po stromych uliczkach góra-dół, nadmiar kalorii trochę się bilansował. Ale tylko trochę, no bo jeszcze lody, sery, desery… Ech, dolce vita!
Toskania wygląda dokładnie tak, jak na powszechnie znanych obrazkach. Wzgórza usiane winnicami, teraz jeszcze pokolorowane na żółto-pomarańczowo-czerwono. Między nimi równe alejki strzelistych cyprysów, gdzie nie gdzie jakieś malownicze miasteczko na szczycie. Pod San Gimignano spaliśmy na wsi, w wilii niemal identycznej, jak ta z mojego ulubionego filmu „Pod słońcem Toskanii”.   
Ale najbardziej podobało mi się Montepulciano (i okolice). Tam nocowaliśmy z kolei w samym środku tego średniowiecznego miasteczka, położonego oczywiście na szczycie całkiem sporej górki. Podczas naszej bytności, szczyt ten przez cały niemal czas spowijała gęsta mgła, co dodawało miastu mistycznego uroku. Kiedy zaś zjechaliśmy w dół, krążąc po malowniczej dolinie Orcii, mgły się rozwiały i mogliśmy podziwiać faktycznie wielce urokliwą dolinę. Teraz jesienią jest ona trochę łysawa (pola świecą zaoraną pustką), co miejscami nadaje jej księżycowy charakter. Kręcąc się po dolinie zahaczyliśmy jeszcze o niektóre miasteczka, jak np. Montalcino (super degustacja wina na Zamku), Pienza, Rocca d’Orcia.  
Właściwie wszystko mi się podobało! Choć nie, małe sprostowanie: kiedy wiele lat temu pierwszy raz byłam w Toskanii (i w ogóle dopiero zaczynałam podróżować na poważnie), zachwyciłam się Sieną i strasznie chciałam tam wrócić raz jeszcze. A teraz… jakoś tak bez szału. Na tle innych atrakcji wypadła w sumie najsłabiej. A może miałam za duże oczekiwania? Z tego morał, że chyba jednak lepiej nie wracać do tych samych miejsc (której to zasady stara się uparcie trzymać Włodek).
Ale do Toskanii jeszcze wrócimy! :P  


Florencja 





















Chianti











cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz