środa, 7 listopada 2018


Zapisek 35.

Skoczyliśmy se na tydzień do Afryki. Robert w tej amerykańskiej szkole co chwilę ma jakieś przerwy, ferie, dni wolne, a my staramy się to wykorzystywać. W ten sposób nasz syn będzie coś wiedział chyba tylko z geografii😉 Włodek zaś kocha Afrykę miłością bezgraniczną i nie mógł się doczekać, kiedy Robi będzie na tyle duży, by zabrać go na safari. Wybór padł na Botswanę, ponieważ jest tam stosunkowo bezpiecznie pod względem różnych tropikalnych chorób i łatwo się podróżuje, bo to jeden z najbogatszych krajów Afryki. Co nie zmienia faktu, że mogliśmy zakosztować dzikiej i brutalnej natury czarnego lądu. Który tak naprawdę jest czerwonawy, co widać najlepiej z lotu ptaka.
Botswana, to głównie sawanna i pustynia. Byliśmy pod koniec pory suchej, więc wszystko było takie mocno wypalone przez słońce, ale dzięki temu – z braku bujnych zielonych traw i liści – łatwiej było dostrzec w buszu jakiegoś zwierza. A było tych zwierzaków multum! Wciąż jestem pod wrażeniem ile zobaczyliśmy!!
Najpierw z dwoma przesiadkami (Dubaj i Johannesburg) dolecieliśmy do Maun w Botswanie, co w sumie zajęło nam jakieś 20 godzin. Śmiesznie było, gdy przy odprawie na lotnisku w Zagrzebiu, pracownik linii lotniczych nie wytrzymał i zapytał: Przepraszam, ale dlaczego Polacy podróżują do Botswany przez Zagrzeb?!
Maun leży w okolicach delty Okavango. Tam najpierw jeździliśmy samochodem po rezerwacie Moremi, potem pływaliśmy mokoro (takim drewnianym czółnem) po rzece, a na koniec jeszcze przelecieliśmy się małą cessną nad deltą, która jest istnym rajem dla wszystkich zwierząt. Od razu pierwszego dnia mieliśmy dzikiego farta i natknęliśmy się na stado lwów, które upolowały wcześniej małego słonia. Część wylegiwała się po posiłku, jeden jeszcze dojadał – a my byliśmy dosłownie kilka metrów od tych bestii, na szczęście najedzonych. Poza tym widzieliśmy mnóstwo słoni, antylop, żyraf, hipopotamów, zebr… - wszystko na wyciągnięcie ręki! Nawet podczas śniadania w hotelu, który stał przy rzece, towarzyszyły nam hipopotamy. 
Podczas każdej wycieczki mieliśmy miejscowego przewodnika, który po pierwsze umiał wytropić te zwierzaki, a poza tym opowiadał nam różne ciekawostki. Robert – wielki miłośnik i znawca dzikich kotów – też czasem coś dopowiadał i ogólnie był mocno zaaferowany całym safari, choć podejrzewam, że najbardziej fascynowała go nie tyle przyroda, co nasze terenowe auto 😉 Przelot nad Okavango podobał mu się nieco mniej, bo pilot – chcąc nam nieba (a właściwie ziemi) przychylić – tak kręcił i lawirował nad stadami słoni bądź bawołów, że Robi w końcu zrobił się zielony i prawie puścił pawia na tę całą menażerię. Ale tak serio, to Afryka z góry wygląda obłędnie!
Z Maun transportem publicznym, czyli dwoma busikami, przejechaliśmy do Kasane nad rzeką Chobe. Jakieś 600 km, a zajęło nam to raptem 7 godzin, czyli jak na Afrykę mistrzostwo świata. Drogi mają super, a przy drodze przez te setki kilometrów co najwyżej słoń czy żyrafa. W rezerwacie Chobe pojechaliśmy autem na safari o wschodzie słońca, a potem pływaliśmy łódką o zachodzie. Znów widzieliśmy mnóstwo różnych zwierzaków, znów lwy, ale tym razem hitem okazał się lampart. Bardzo trudno go spotkać, bo wędruje samotnie i zwykle kryje się w krzakach, tak więc znowu dopisało nam mega szczęście. Tym samym z afrykańskiej Wielkiej Piątki widzieliśmy: słonia, bawoła, lwa, lamparta i zabrakło nam tylko nosorożca. Włodek zaliczył nosorożca wcześniej w RPA, więc ma już komplet.
Na koniec eskapady pojechaliśmy jeszcze do Zimbabwe, na wodospady Victorii. Przeszliśmy też na stronę Zambii, choć tam akurat wodospad wyglądał mało spektakularnie, z racji pory suchej. Nieoczekiwaną atrakcją okazał się obiad w hotelu Victoria Falls z 1904 r. (hotel, nie obiad) - jakbyśmy przenieśli się w czasy imperium brytyjskiego. Super klimat, czułam się jak angielska „lejdi” podczas wizytowania  zamorskich kolonii. Myślę, że bym się odnalazła w tej roli 😉 Choć jako uczestniczka wypraw „Wlodek’s Travel Agency” też się całkiem nieźle czuję. Do Afryki jeszcze pewnie wrócimy, nie raz. Chociażby po tego nosorożca!
Zdjęć trochę sporo jest, więc puszczam w ratach. Ech, aż się prosi komentarz Krystyny Czubówny w tle… 😉   



Rezerwat Moremi  





























cdn. 












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz