Zapisek 35.
Skoczyliśmy
se na tydzień do Afryki. Robert w tej amerykańskiej szkole co chwilę ma jakieś
przerwy, ferie, dni wolne, a my staramy się to wykorzystywać. W ten sposób nasz
syn będzie coś wiedział chyba tylko z geografii😉 Włodek
zaś kocha Afrykę miłością bezgraniczną i nie mógł się doczekać, kiedy Robi
będzie na tyle duży, by zabrać go na safari. Wybór padł na Botswanę, ponieważ jest tam stosunkowo bezpiecznie pod względem różnych tropikalnych chorób i łatwo się
podróżuje, bo to jeden z najbogatszych krajów Afryki. Co nie zmienia faktu, że mogliśmy
zakosztować dzikiej i brutalnej natury czarnego lądu. Który tak naprawdę jest
czerwonawy, co widać najlepiej z lotu ptaka.
Botswana,
to głównie sawanna i pustynia. Byliśmy pod koniec pory suchej, więc wszystko
było takie mocno wypalone przez słońce, ale dzięki temu – z braku bujnych zielonych
traw i liści – łatwiej było dostrzec w buszu jakiegoś zwierza. A było tych
zwierzaków multum! Wciąż jestem pod wrażeniem ile zobaczyliśmy!!
Najpierw z dwoma przesiadkami (Dubaj i Johannesburg) dolecieliśmy do Maun w Botswanie, co
w sumie zajęło nam jakieś 20 godzin. Śmiesznie było, gdy przy odprawie na lotnisku
w Zagrzebiu, pracownik linii lotniczych nie wytrzymał i zapytał: Przepraszam,
ale dlaczego Polacy podróżują do Botswany przez Zagrzeb?!
Maun leży
w okolicach delty Okavango. Tam najpierw jeździliśmy samochodem po rezerwacie
Moremi, potem pływaliśmy mokoro (takim drewnianym czółnem) po rzece, a na koniec jeszcze przelecieliśmy
się małą cessną nad deltą, która jest istnym rajem dla wszystkich zwierząt. Od razu
pierwszego dnia mieliśmy dzikiego farta i natknęliśmy się na stado lwów, które
upolowały wcześniej małego słonia. Część wylegiwała się po posiłku, jeden
jeszcze dojadał – a my byliśmy dosłownie kilka metrów od tych bestii, na
szczęście najedzonych. Poza tym widzieliśmy mnóstwo słoni, antylop, żyraf, hipopotamów, zebr…
- wszystko na wyciągnięcie ręki! Nawet podczas śniadania w hotelu, który stał przy rzece, towarzyszyły nam hipopotamy.
Podczas każdej wycieczki mieliśmy miejscowego
przewodnika, który po pierwsze umiał wytropić te zwierzaki, a poza tym opowiadał
nam różne ciekawostki. Robert – wielki miłośnik i znawca dzikich kotów – też czasem
coś dopowiadał i ogólnie był mocno zaaferowany całym safari, choć podejrzewam,
że najbardziej fascynowała go nie tyle przyroda, co nasze terenowe auto 😉 Przelot
nad Okavango podobał mu się nieco mniej, bo pilot – chcąc nam nieba (a właściwie
ziemi) przychylić – tak kręcił i lawirował nad stadami słoni bądź bawołów, że
Robi w końcu zrobił się zielony i prawie puścił pawia na tę całą menażerię. Ale
tak serio, to Afryka z góry wygląda obłędnie!
Z Maun
transportem publicznym, czyli dwoma busikami, przejechaliśmy do Kasane nad
rzeką Chobe. Jakieś 600 km, a zajęło nam to raptem 7 godzin, czyli jak na Afrykę
mistrzostwo świata. Drogi mają super, a przy drodze przez te setki kilometrów
co najwyżej słoń czy żyrafa. W rezerwacie Chobe pojechaliśmy autem na safari
o wschodzie słońca, a potem pływaliśmy łódką o zachodzie. Znów widzieliśmy mnóstwo
różnych zwierzaków, znów lwy, ale tym razem hitem okazał się lampart. Bardzo trudno
go spotkać, bo wędruje samotnie i zwykle kryje się w krzakach, tak więc znowu
dopisało nam mega szczęście. Tym samym z afrykańskiej Wielkiej Piątki widzieliśmy:
słonia, bawoła, lwa, lamparta i zabrakło nam tylko nosorożca. Włodek zaliczył
nosorożca wcześniej w RPA, więc ma już komplet.
Na
koniec eskapady pojechaliśmy jeszcze do Zimbabwe, na wodospady Victorii.
Przeszliśmy też na stronę Zambii, choć tam akurat wodospad wyglądał mało spektakularnie,
z racji pory suchej. Nieoczekiwaną atrakcją okazał się obiad w hotelu Victoria
Falls z 1904 r. (hotel, nie obiad) - jakbyśmy przenieśli się w czasy imperium
brytyjskiego. Super klimat, czułam się jak angielska „lejdi” podczas wizytowania
zamorskich kolonii. Myślę, że bym się odnalazła
w tej roli 😉 Choć jako uczestniczka wypraw „Wlodek’s Travel
Agency” też się całkiem nieźle czuję. Do Afryki jeszcze pewnie wrócimy, nie raz.
Chociażby po tego nosorożca!
Zdjęć
trochę sporo jest, więc puszczam w ratach. Ech, aż się prosi komentarz Krystyny
Czubówny w tle… 😉
Rezerwat Moremi
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz